Teatr Rozmowy Kielce Kultura Teatr
Wys�ano dnia 28-08-2008 o godz. 10:43:18 przez much 11755
Wys�ano dnia 28-08-2008 o godz. 10:43:18 przez much 11755
Teatr Ecce Homo właśnie wrócił z Festiwalu Fringe w Edynburgu, gdzie pokazali się z bardzo dobrej strony - jak wyglądały kulisy przygotowań, jaka jest recepta na sukces i jak wszystko się zaczęło 12 lat temu opowiada manager teatru Anna Kantyka-Grela. |
Co jest miernikiem sukcesu na Festiwalu Fringe w Edynburgu?
Skala tego festiwalu jest ogromna i możemy uznać, że istnieje kilka mierników sukcesu. Po pierwsze pozyskanie widza. Tam w ciągu dnia od 10 rano do 2 w nocy odbywa się kilkaset spektakli. Organizatorzy ograniczają się tylko do tego, że udostępniają salę. Natomiast całe sedno sprawy, czyli promocja należy już do teatru. Myślę, że na tym poziomie odnieśliśmy sukces. Z dnia na dzień na każdym naszym spektaklu było coraz więcej ludzi. Po drugie, to co jest bardzo wymiernym sukcesem, to fakt, że zostanie po nas ślad, gdyż zainteresowały się nami media. Na naszych występach było pięciu - sześciu dziennikarzy. Mamy recenzje, które dostępne będą na naszej stronie internetowej. Są one punktowane w gwiazdkach i na pięć możliwych punktów, dostaliśmy dwa razy po cztery. Czekamy na kolejne recenzje, które ukażą się niebawem w szkockich gazetach. Udzieliliśmy dwóch wywiadów w lokalnych telewizjach. Kolejnym naszym sukcesem jest to, że zostaliśmy zaproszeni na przyszły rok z tym samym spektaklem. Jeżeli dobrze pójdzie i zbierzemy pieniądze, to w przyszłym roku pojedziemy na dłużej niż tydzień.
Po tym sukcesie będzie Wam łatwiej zebrać pieniądze na wyjazd za rok?
Teraz mamy doskonałą orientację, na co i ile pieniędzy potrzeba. Na co możemy sobie tam pozwolić, a na co nie. Jechaliśmy trochę w ciemno, jeżeli chodzi o noclegi, żywienie. Wiemy już, jak się do tego przygotować. Kilka osób musi pojechać nieco wcześniej przed grupą główną w celu promocji, bo to jest podstawa egzystencji na tym festiwalu.
Jak wyglądała Wasza promocja na minionym festiwalu?
Bardzo dobrze. Nie ulegało wątpliwości, że jakaś promocja jest potrzebna. Natomiast dopiero na miejscu uświadomiliśmy sobie, na jaką skalę musi być to praca jaką musimy włożyć w promocję.
Przed Waszym wyjazdem mówiono, że sama obecność na Festiwalu Fringe jest sukcesem, a po tak pochlebnych recenzjach jakie są Wasze nadzieje?
Dostaliśmy zaproszenie na festiwal do Anglii w październiku. Musimy jednak sprecyzować wszystko z organizatorami, którzy nas zaprosili. Myślę, że to wszystko pójdzie jak lawina. Zaproszenie do Edynburga poskutkowało kolejnym zaproszeniem i teraz to się rozkręci. Sukcesem nazywa się samo zaproszenie, natomiast to jest bardzo mały krok w porównaniu do tego, co tam się dzieje. Cały wysiłek w sens tego wyjazdu trzeba włożyć tam na miejscu, bo nikt tego za nas nie zrobi.
Nawiązaliście kontakty z innymi teatrami? Jest możliwa w ogóle taka współpraca?
Tak, chociaż każdy teatr jest tak bardzo zajęty swoją promocją. Jeśli teatr nie zadba o to, by widz był na jego spektaklu, to musi grać do pustej sali, lub w ogóle. I tam były takie teatry, które nie miały publiczności na występach, ale to wynikało z tego, że nie mieli pomysłu i nie poświęcili czasu na zachęcenie ludzi. Oczywiście, że nawiązaliśmy współpracę. Tam jest zalew teatrów azjatyckich. W samym Edynburgu jest bardzo dużo Chińczyków, Hindusów i w ogóle Azjatów. Nie ma problemu, żeby nawiązać kontakt.
A jak wypadliście na tle pozostałych pięciu polskich teatrów biorących udział w tym festiwalu i jak oni zostali odebrani w Szkocji?
Mieliśmy kontakt z Teatrem Wiczy z Torunia, który grał w tym samym miejscu, co my. Ich spektakl odbywał się w samochodzie. Tak sobie wymyślili. Przyjechali mikrobusem. Mieli tam swoją małą przestrzeń, fotele były ułożone dookoła wewnątrz samochodu, grali spektakl pt. "Emigranci". Na ich spektakl wchodziło tylko dziesięć osób, bo tyle zmieściło się w samochodzie. Grali cztery razy dziennie i grają dalej, bo zostali tam na cały festiwal.
Można porównać Festiwal Fringe z jakimiś polskimi festiwalami?
Nie, nie ma takiego porównania. Jest kolosalna różnica. Być może nasze festiwale kiedyś dorównają Festiwalowi Fringe, tylko trzeba przyjąć warunki, jakie stawiają Szkoci podczas organizacji tego festiwalu. Bardzo podnieśli cały prestiż imprezy. A teatr jest zdany sam na siebie. Nie ma żadnej pomocy od organizatorów. Oni tylko udostępniają sale. U nas normą ze strony organizatorów jest wyposażenie sali, czyli zapewnienie oświetlenia, przedłużaczy, drabiny. Tam trzeba o wszystko zadbać samemu i teatry muszą przyjąć to do wiadomości. My nie wiedzieliśmy o tym wcześniej. Musieliśmy kupić przedłużacze, tam na dodatek są inne niż u nas wtyczki i gniazdka. W sprawie reflektorów dogadaliśmy się z teatrami, które miały spektakle w tej samej sali. To nas zszokowało, że nic nie jest przygotowane i że to nie jest niedopatrzeniem, tylko normą.
Mieliście jakiś czas wolny?
Myśleliśmy, że będziemy mieli czas na to, żeby zwiedzić Edynburg, który jest przepięknym miastem. Nie starczyło nam jednak nie tyle czasu, co sił. Graliśmy spektakl codziennie o północy, nasza doba kończyła się około czwartej nad ranem. Trzeba było wrócić, zjeść kolacjo - śniadanie, potem krótki sen i promocja. Później chwila przerwy na obiad i znów promocja. Wieczorem aktorzy starali się chodzić na inne spektakle, bo mieli dwie - trzy godziny wolne. A na koniec nasz spektakl. Ostatniego dnia mieliśmy zaplanowany czas na zwiedzanie, ale byliśmy tak przemęczeni, że zrezygnowaliśmy.
Jak rozwiązaliście problem języka w czasie spektaklu?
Spektakl był przetłumaczony i puszczany w prezentacji slajdowej przez komputer. Byliśmy przygotowani do ostatniej chwili, że zabierzemy słuchawki z Kielc. Na miejscu okazało się też, że to jest w ogóle niepraktykowane. Wszystkie polskie spektakle wyglądały tak, że aktorzy grali po polsku, a projekcja była wyświetlana po angielsku. Natomiast na co dzień pokolenie moich aktorów jest anglojęzyczne, więc nie było problemów. Jednak z samymi Szkotami trudno się dogadać po angielsku, oni mają "swój" akcent i po prostu mówią "po szkocku". Z innymi narodowościami nie było problemu.
Pomówmy chwilę o historii Ecce Homo. Jakie były początki?
Teatr zakładaliśmy we troje. Tadeusz Maj wyszedł z inicjatywą powstania i poprosił o pomoc mnie ze strony menadżerskiej, a Marka Tercza ze strony artystycznej. Po czterech latach działalności teatru rozstaliśmy się.Wizja teatru Marka była inna niż Tadeusza Maja. Wizją Tadeusza było to, żeby młodzi ludzie nie realizowali się tylko jako aktorzy, ale również jako twórcy. Mamy ogromny repertuar - jest stworzonych 21 spektakli kilkunastu autorów i o to chodziło Tadeuszowi Majowi. Dlatego z Markiem doszliśmy do obopólnego porozumienia o rozstaniu. Ja jako strona menadżerska miałam umożliwić innym młodym twórcom, by realizowali się także jako reżyserzy swoich autorskich spektakli. I tego się podjęłam i cały czas podejmuję. Marek jest twórcą, wielkim artystą i jak każdy artysta chce realizować siebie i nie jest w tej kwestii żadnym wyjątkiem. W Ecce Homo każdy może się zrealizować także pod kątem tworzenia i wiem, że pod tym kątem jesteśmy pewnego rodzaju fenomenem.Zazwyczaj w innych teatrach alternatywnych jest jeden lider.mistrz,guru realizujący swoje wizje poprzez aktorów. U nas jest inaczej i chciałabym, żeby nasz teatr zawsze właśnie tak funkcjonował.
Pierwsze lata wspólnej pracy z Markiem Terczem przynosiły sukcesy?
Sukcesem był pierwszy spektakl "Ecce Homo", od którego wzięła się nazwa teatru. Nikt nie przypuszczał, że teatr przetrwa dłużej niż jeden rok szkolny, zwłaszcza,że Tadeusz Maj zmarł dokładnie po roku od powstania teatru. Z tym i jeszcze jednym spektaklem Marka Tercza pt. "Apocalypsis" byliśmy na "Malcie" - największym festiwalu teatralnym w Polsce w Poznaniu. Największą siłą tego teatru od początku jego istnienia jest wielka ekspresja, zapał i entuzjazm młodych ludzi. Niezależnie od czasu, jaki poświęcają teatrowi, są bardzo zdyscyplinowani i odpowiedzialni. A wszystko to idzie ku jednemu - żeby mogli się realizować.
Co ma zrobić ktoś, kto chce do Was dołączyć?
Zawsze może przyjść i powiedzieć, że chce spróbować. Ostatnio były takie sytuacje, że przyszło kilka osób z których zostały w teatrze trzy. Reszta nie poradziła sobie z dyscypliną, punktualnością,szacunkiem wobec reszty zespołu. U nas jest tak, że aktor musi też czasem umyć podłogę, posprzątać. Wszystko robimy sami. Z pokolenia na pokolenie jest coraz gorzej, trudniej, bo młodzież jest coraz bardziej konsumpcyjna. Nie interesuje ich sam proces i radość tworzenia, tylko już konsumpcja sukcesu. Zapraszam wszystkich, ale trzeba się liczyć z tym, że nie jest łatwo. Pracujemy czasami po kilkanaście godzin, a jeżeli ktoś po półtorej godzinie pyta, kiedy koniec, to już widzę, że nic z tego nie będzie. Wszyscy jesteśmy na takich samych zasadach.
Rozmawiał Jakub Wątor.
Skala tego festiwalu jest ogromna i możemy uznać, że istnieje kilka mierników sukcesu. Po pierwsze pozyskanie widza. Tam w ciągu dnia od 10 rano do 2 w nocy odbywa się kilkaset spektakli. Organizatorzy ograniczają się tylko do tego, że udostępniają salę. Natomiast całe sedno sprawy, czyli promocja należy już do teatru. Myślę, że na tym poziomie odnieśliśmy sukces. Z dnia na dzień na każdym naszym spektaklu było coraz więcej ludzi. Po drugie, to co jest bardzo wymiernym sukcesem, to fakt, że zostanie po nas ślad, gdyż zainteresowały się nami media. Na naszych występach było pięciu - sześciu dziennikarzy. Mamy recenzje, które dostępne będą na naszej stronie internetowej. Są one punktowane w gwiazdkach i na pięć możliwych punktów, dostaliśmy dwa razy po cztery. Czekamy na kolejne recenzje, które ukażą się niebawem w szkockich gazetach. Udzieliliśmy dwóch wywiadów w lokalnych telewizjach. Kolejnym naszym sukcesem jest to, że zostaliśmy zaproszeni na przyszły rok z tym samym spektaklem. Jeżeli dobrze pójdzie i zbierzemy pieniądze, to w przyszłym roku pojedziemy na dłużej niż tydzień.
Po tym sukcesie będzie Wam łatwiej zebrać pieniądze na wyjazd za rok?
Teraz mamy doskonałą orientację, na co i ile pieniędzy potrzeba. Na co możemy sobie tam pozwolić, a na co nie. Jechaliśmy trochę w ciemno, jeżeli chodzi o noclegi, żywienie. Wiemy już, jak się do tego przygotować. Kilka osób musi pojechać nieco wcześniej przed grupą główną w celu promocji, bo to jest podstawa egzystencji na tym festiwalu.
Jak wyglądała Wasza promocja na minionym festiwalu?
Bardzo dobrze. Nie ulegało wątpliwości, że jakaś promocja jest potrzebna. Natomiast dopiero na miejscu uświadomiliśmy sobie, na jaką skalę musi być to praca jaką musimy włożyć w promocję.
Przed Waszym wyjazdem mówiono, że sama obecność na Festiwalu Fringe jest sukcesem, a po tak pochlebnych recenzjach jakie są Wasze nadzieje?
Dostaliśmy zaproszenie na festiwal do Anglii w październiku. Musimy jednak sprecyzować wszystko z organizatorami, którzy nas zaprosili. Myślę, że to wszystko pójdzie jak lawina. Zaproszenie do Edynburga poskutkowało kolejnym zaproszeniem i teraz to się rozkręci. Sukcesem nazywa się samo zaproszenie, natomiast to jest bardzo mały krok w porównaniu do tego, co tam się dzieje. Cały wysiłek w sens tego wyjazdu trzeba włożyć tam na miejscu, bo nikt tego za nas nie zrobi.
Nawiązaliście kontakty z innymi teatrami? Jest możliwa w ogóle taka współpraca?
Tak, chociaż każdy teatr jest tak bardzo zajęty swoją promocją. Jeśli teatr nie zadba o to, by widz był na jego spektaklu, to musi grać do pustej sali, lub w ogóle. I tam były takie teatry, które nie miały publiczności na występach, ale to wynikało z tego, że nie mieli pomysłu i nie poświęcili czasu na zachęcenie ludzi. Oczywiście, że nawiązaliśmy współpracę. Tam jest zalew teatrów azjatyckich. W samym Edynburgu jest bardzo dużo Chińczyków, Hindusów i w ogóle Azjatów. Nie ma problemu, żeby nawiązać kontakt.
A jak wypadliście na tle pozostałych pięciu polskich teatrów biorących udział w tym festiwalu i jak oni zostali odebrani w Szkocji?
Mieliśmy kontakt z Teatrem Wiczy z Torunia, który grał w tym samym miejscu, co my. Ich spektakl odbywał się w samochodzie. Tak sobie wymyślili. Przyjechali mikrobusem. Mieli tam swoją małą przestrzeń, fotele były ułożone dookoła wewnątrz samochodu, grali spektakl pt. "Emigranci". Na ich spektakl wchodziło tylko dziesięć osób, bo tyle zmieściło się w samochodzie. Grali cztery razy dziennie i grają dalej, bo zostali tam na cały festiwal.
Można porównać Festiwal Fringe z jakimiś polskimi festiwalami?
Nie, nie ma takiego porównania. Jest kolosalna różnica. Być może nasze festiwale kiedyś dorównają Festiwalowi Fringe, tylko trzeba przyjąć warunki, jakie stawiają Szkoci podczas organizacji tego festiwalu. Bardzo podnieśli cały prestiż imprezy. A teatr jest zdany sam na siebie. Nie ma żadnej pomocy od organizatorów. Oni tylko udostępniają sale. U nas normą ze strony organizatorów jest wyposażenie sali, czyli zapewnienie oświetlenia, przedłużaczy, drabiny. Tam trzeba o wszystko zadbać samemu i teatry muszą przyjąć to do wiadomości. My nie wiedzieliśmy o tym wcześniej. Musieliśmy kupić przedłużacze, tam na dodatek są inne niż u nas wtyczki i gniazdka. W sprawie reflektorów dogadaliśmy się z teatrami, które miały spektakle w tej samej sali. To nas zszokowało, że nic nie jest przygotowane i że to nie jest niedopatrzeniem, tylko normą.
Mieliście jakiś czas wolny?
Myśleliśmy, że będziemy mieli czas na to, żeby zwiedzić Edynburg, który jest przepięknym miastem. Nie starczyło nam jednak nie tyle czasu, co sił. Graliśmy spektakl codziennie o północy, nasza doba kończyła się około czwartej nad ranem. Trzeba było wrócić, zjeść kolacjo - śniadanie, potem krótki sen i promocja. Później chwila przerwy na obiad i znów promocja. Wieczorem aktorzy starali się chodzić na inne spektakle, bo mieli dwie - trzy godziny wolne. A na koniec nasz spektakl. Ostatniego dnia mieliśmy zaplanowany czas na zwiedzanie, ale byliśmy tak przemęczeni, że zrezygnowaliśmy.
Jak rozwiązaliście problem języka w czasie spektaklu?
Spektakl był przetłumaczony i puszczany w prezentacji slajdowej przez komputer. Byliśmy przygotowani do ostatniej chwili, że zabierzemy słuchawki z Kielc. Na miejscu okazało się też, że to jest w ogóle niepraktykowane. Wszystkie polskie spektakle wyglądały tak, że aktorzy grali po polsku, a projekcja była wyświetlana po angielsku. Natomiast na co dzień pokolenie moich aktorów jest anglojęzyczne, więc nie było problemów. Jednak z samymi Szkotami trudno się dogadać po angielsku, oni mają "swój" akcent i po prostu mówią "po szkocku". Z innymi narodowościami nie było problemu.
Pomówmy chwilę o historii Ecce Homo. Jakie były początki?
Teatr zakładaliśmy we troje. Tadeusz Maj wyszedł z inicjatywą powstania i poprosił o pomoc mnie ze strony menadżerskiej, a Marka Tercza ze strony artystycznej. Po czterech latach działalności teatru rozstaliśmy się.Wizja teatru Marka była inna niż Tadeusza Maja. Wizją Tadeusza było to, żeby młodzi ludzie nie realizowali się tylko jako aktorzy, ale również jako twórcy. Mamy ogromny repertuar - jest stworzonych 21 spektakli kilkunastu autorów i o to chodziło Tadeuszowi Majowi. Dlatego z Markiem doszliśmy do obopólnego porozumienia o rozstaniu. Ja jako strona menadżerska miałam umożliwić innym młodym twórcom, by realizowali się także jako reżyserzy swoich autorskich spektakli. I tego się podjęłam i cały czas podejmuję. Marek jest twórcą, wielkim artystą i jak każdy artysta chce realizować siebie i nie jest w tej kwestii żadnym wyjątkiem. W Ecce Homo każdy może się zrealizować także pod kątem tworzenia i wiem, że pod tym kątem jesteśmy pewnego rodzaju fenomenem.Zazwyczaj w innych teatrach alternatywnych jest jeden lider.mistrz,guru realizujący swoje wizje poprzez aktorów. U nas jest inaczej i chciałabym, żeby nasz teatr zawsze właśnie tak funkcjonował.
Pierwsze lata wspólnej pracy z Markiem Terczem przynosiły sukcesy?
Sukcesem był pierwszy spektakl "Ecce Homo", od którego wzięła się nazwa teatru. Nikt nie przypuszczał, że teatr przetrwa dłużej niż jeden rok szkolny, zwłaszcza,że Tadeusz Maj zmarł dokładnie po roku od powstania teatru. Z tym i jeszcze jednym spektaklem Marka Tercza pt. "Apocalypsis" byliśmy na "Malcie" - największym festiwalu teatralnym w Polsce w Poznaniu. Największą siłą tego teatru od początku jego istnienia jest wielka ekspresja, zapał i entuzjazm młodych ludzi. Niezależnie od czasu, jaki poświęcają teatrowi, są bardzo zdyscyplinowani i odpowiedzialni. A wszystko to idzie ku jednemu - żeby mogli się realizować.
Co ma zrobić ktoś, kto chce do Was dołączyć?
Zawsze może przyjść i powiedzieć, że chce spróbować. Ostatnio były takie sytuacje, że przyszło kilka osób z których zostały w teatrze trzy. Reszta nie poradziła sobie z dyscypliną, punktualnością,szacunkiem wobec reszty zespołu. U nas jest tak, że aktor musi też czasem umyć podłogę, posprzątać. Wszystko robimy sami. Z pokolenia na pokolenie jest coraz gorzej, trudniej, bo młodzież jest coraz bardziej konsumpcyjna. Nie interesuje ich sam proces i radość tworzenia, tylko już konsumpcja sukcesu. Zapraszam wszystkich, ale trzeba się liczyć z tym, że nie jest łatwo. Pracujemy czasami po kilkanaście godzin, a jeżeli ktoś po półtorej godzinie pyta, kiedy koniec, to już widzę, że nic z tego nie będzie. Wszyscy jesteśmy na takich samych zasadach.
Rozmawiał Jakub Wątor.
Komentarze |