Turystyka i Podróże Świat
Wys�ano dnia 30-08-2010 o godz. 21:23:11 przez rafa 3072
Wys�ano dnia 30-08-2010 o godz. 21:23:11 przez rafa 3072
Kolejna podróż, lecz zupełnie coś nowego. Tym razem będziemy bowiem podróżowali po Chorwacji. Dokładniej rzecz biorąc, po Środkowej Dalmacji, a raczej jej wybrzeżu. Choć i to nie do końca jest prawdą. |
Jakieś 1300 km jazdy
Jest ciepły piątkowy wieczór. Do bagażników naszych aut pakujemy bagaże i spore zapasy żywności. Czeka nas jakieś 1300 km jazdy zanim dotrzemy na miejsce. Celem naszej podróży jest Trogir — prześliczne zabytkowe miasteczko portowe. Tam właśnie czeka na nas pewna biała dama. Wiemy tylko, że nazywa się Bavaria, a jej pseudonim to „Babo”. Trasa nasza wiedzie przez Czechy, Austrię i Słowenię, aż do samego wybrzeża Chorwacji. Niestety, Brno, Wiedeń i Zagrzeb mijamy bokiem. Mimo to sama podróż już urzeka. Czeski klimat małych miasteczek i precyzyjnie przystrzyżone trawniki w Austrii cieszą oko i duszę. Tracą jednak przy próbie porównania z niesamowicie zieloną Chorwacją. Autostrada wijąca się po górach co raz pokazuje niesamowite widoki. Niestety, im dalej na południe, tym góry robią się bardziej skaliste a roślinność zamienia się w stepową i krajobraz bardziej zaczyna przypominać księżycowy.
Kilka dni u wybrzeży Adriatyku
Po przekroczeniu szczytów docieramy do wybrzeży Adriatyku. To na jego wodach spędzimy następnych kilka dni. A to za sprawą wspomnianej już białej damy. „Babo” jest bowiem przecudnej urody 15–metrowym jachtem. Koło południa docieramy do przystani. Plan jest ambitny: załatwiamy formalności i jeszcze dziś wypływamy do Dubrovnika. Plany jednak szybko zostają zmodyfikowane, wizja kolejnej nieprzespanej nocy skutecznie nas zniechęca do wypłynięcia. Tę noc spędzimy w porcie. Udajemy się tylko do pobliskiej karczmy, aby zasmakować w miejscowych specjałach.
Następny dzień powitał nas piękną pogodą, choć prognozy nie były ciekawe. Skoro świt cumy zostały wybrane i ruszyliśmy w drogę. Po wyjściu z portu, ambitnie rozłożyliśmy żagle. Jednak ledwie wiejący wiatr nie pozwalał na sprawne przemieszczanie. Mając jednak na uwadze nasz cel, postanowiliśmy jednak płynąć na silniku.
Fala prosto w twarz
Niestety, otwarte morze przywitało nas wiatrem oraz falą prosto w twarz — to będzie dłuuugi rejs. Po kilku godzinach rejsu okazało się, iż mamy awarię i musimy czym prędzej wejść do najbliższego portu. Nasz wybór padł na przystań zlokalizowaną na wyspie Sv. Klement. Po przybiciu do brzegu postanowiliśmy odwiedzić jeszcze miasto Hvar, znajdujące się na sąsiedniej wyspie o tej samej nazwie. Dotarliśmy tam oczywiście wodną taxi. Miasto urzeka swoją historią i pięknem. Kamienna wysoka zabudowa, jakby rodem ze starożytnego Rzymu. Port wypełniony jachtami i górujący nad tym wszystkim zamek. Życie, oczywiście poza portem, toczy się tutaj w małych i ciasnych kamiennych uliczkach. Na każdej znajduje się jakaś rozbrzmiewająca muzyką karczma.
Następny dzień to rozczarowanie,
gdyż wezwany mechanik diagnozujący usterkę, oświadczył, że niezbędne części będą dopiero popołudniu. Cóż… ten dzień spędzimy w porcie. Jak się później okazało, wiał tak silny wiatr, że niektóre załogi wróciły z porwanymi żaglami. My na szczęście ten dzień wykorzystaliśmy na zdobycie pięknej chorwackiej opalenizny i poznanie wyspy. Wieczorem łódź odzyskała sprawność — plan na jutro: wypływamy skoro świt. Rano okazało się, że pogoda jeszcze gorsza niż dnia poprzedniego. Morze mocno wzburzone, zapada więc decyzja o zmianie kierunku docelowego. Płyniemy w drugą stronę, Dubrovnik będzie musiał poczekać. Tego dnia ostro wiało i była wysoka fala. Woda co rusz przelewała się przez pokład, a łódź znajdowała się raz na fali, raz pod falą. Po kilkunastu milach morskich walki z żywiołem postanowiliśmy wejść do pobliskiego portu. Przy tak silnym wietrze okazało się to jednak nie takie proste.
Koniec końcem jednak jakoś się udało
z pomocą Rosjan, którzy przypłynęli przed nami. Po zejściu na ląd wszyscy byli niesamowicie bladzi. Okazało się jednak, że to nie choroba morska dała się we znaki, lecz sól. Byliśmy bowiem dokładnie nią oblepieni. Prysznic oczywiście szybko przywrócił nam wypracowaną dzień wcześniej opaleniznę. Znajdowaliśmy się w miejscowości Milna na wyspie Brač. Radość z dotarcia w jednym kawałku do portu postanowiliśmy uczcić w pobliskiej Konobie. Konoba to po „ichniemu” taka portowa karczma. Szybko jednak wróciliśmy na naszą białą damę. Żeby nie stracić reszty dnia, wybraliśmy się na zwiedzanie miasta. Milna to również miasteczko portowe. W porcie zobaczyć można było poza jachtami, także malutkie kutry rybackie oraz rozwieszone do wyschnięcia sieci. Zabudowa miasta jest różna. Są budynki całkiem współczesne, są takie sprzed kilku dekad, są i jeszcze starsze. Łączy je jedno — niezliczona ilość wąskich i krętych uliczek. Uliczki te miały przedziwną właściwość: nigdy się nie kończyły. Można było wejść w dowolną i człowiek miał pewność, że gdzieś dojdzie.
Uliczka przechodzi w uliczkę,
ta z kolei rozdziela się na dwie kolejne itd. Trzeba przyznać, koszmar urbanisty, ale klimat niesamowity. Idąc właśnie jedną z takich uliczek dotarliśmy na szczyt wznoszący się nad miastem. Oczom naszym ukazał się widok portu z góry oraz rosnący na tej górze gaj oliwny. Dopiero następnego dnia trafiliśmy do jego właściciela. Okazało się, że poza świeżo wyciskaną oliwą można u niego zakupić również cudowne miejscowe wina. Jako że człowiek ów okazał się niezwykle sympatyczny i przed zakupem wręcz namawiał do degustacji, zakupy były dość znaczne. Tego dnia, jako że na morzu sztormowało, port wypełnił się po brzegi. na łodzi odbyła się zabawa. Odkryliśmy nawet nowy gatunek białego wina.
Kolejny dzień to kolejny plan:
dotrzeć dziś do miejscowości Skradin. Wypłynęliśmy więc skoro świt. Pogoda okazała się być niemal wymarzona. Płynąc wzdłuż brzegu mogliśmy podziwiać prześliczne chorwackie krajobrazy, malutkie skaliste wysepki i setki białych żagli na horyzoncie. Największe wrażenie zrobił na nas budynek-latarnia wybudowany na wysepce o średnicy może kilku metrów. Po paru godzinach rejsu oczom naszym ukazało się ujście rzeki Krka. Nasz cel znajdował się kilka mil w górę tej rzeki. Płynięcie pomiędzy jej skalistymi brzegami i częstymi mieliznami wymagało niemal zegarmistrzowskiej precyzji i stalowych nerwów. Załoga jednak się spisała i w niedługim czasie dotarliśmy na miejsce. Po przybiciu do brzegu radośnie wybraliśmy się zwiedzić miasto. Skardin okazał się bardzo pięknym i przyjaznym dla turystów miasteczkiem. Kamienice były pomalowane na fantazyjne kolory, wszystko to ładnie oświetlone i zadbane. Jednak tutaj potwierdziło się to, co zauważyłem w Milnie, otóż pomimo upływu czasu, nadal widać tutaj wojnę. I choć z wyspami obeszła się ona trochę delikatniej, to na kontynencie ślady jej obecności nadal są znaczne. Wiele budynków stoi bowiem opuszczonych. Część spalonych bez okien i dachu, za to ze śladami po kulach.
Milczący świadkowie bratobójczej wojny
Tego wieczora było jednak też kilka przyjemnych sytuacji, nasz kapitan obchodził urodziny. Jako prezent od załogi wręczyliśmy mu prawdziwą kapitańską czapkę. Zabawa z tej okazji trwała do późnej nocy, i przerodziła się wręcz w międzynarodową. A to za sprawą załóg z sąsiednich łodzi, które nas odwiedziły. Nauczka po tym wieczorze nasuwa się jedna: cokolwiek byś jadł lub pił, to nie popijaj tego tequilą.
Następnego dnia należało wstać wcześnie,
aby załapać się na prom płynący w górę rzeki do Parku Narodowego Krka. Miejsce to okazało się być przepięknym zwieńczeniem naszego tygodniowego rejsu. Mieliśmy okazję zobaczyć niesamowicie niebieską wodę przelewającą się przez setki większych lub mniejszych wodospadów. To rzeka Krka, mająca swoje źródła wysoko w górach, utworzyła ten naturalny labirynt kanałów i wodospadów mieniący się kształtami i kolorami jakby z bajki. Piękno tego miejsca ciężkie jest wręcz do opisania słowami. Można bez pamięci zakochać się w tym skrawku ziemi, bo naprawdę jest tego wart. Po kliku godzinach postanowiliśmy wracać, gdyż tego dnia czekał nas jeszcze rejs powrotny do Trogiru, a następnie do Polski.
Przez te kilka dni mieliśmy okazję
poznać jakże piękną bałkańską kulturę, muzykę i miejsca, które na długo jeszcze pozostaną w naszej pamięci. Smak oliwy z oliwek i czerwonego wina zawsze już chyba będzie przypominał nam te skaliste obrośnięte lawendą brzegi i setki malutkich wysepek. A smak ryb i owoców morza, widok rybaka uwijającego się na malutkim kutrze rybackim rzucanym przez fale, jakiego nieraz mieliśmy przyjemność widzieć w czasie tego rejsu. Choć nasza załoga była bardzo amatorska, a część nawet na morzu była po raz pierwszy, i mimo iż nie dotarliśmy do naszego celu, jakim był Dubrovnik, to wszyscy naprawdę wyśmienicie się bawiliśmy.
Jest ciepły piątkowy wieczór. Do bagażników naszych aut pakujemy bagaże i spore zapasy żywności. Czeka nas jakieś 1300 km jazdy zanim dotrzemy na miejsce. Celem naszej podróży jest Trogir — prześliczne zabytkowe miasteczko portowe. Tam właśnie czeka na nas pewna biała dama. Wiemy tylko, że nazywa się Bavaria, a jej pseudonim to „Babo”. Trasa nasza wiedzie przez Czechy, Austrię i Słowenię, aż do samego wybrzeża Chorwacji. Niestety, Brno, Wiedeń i Zagrzeb mijamy bokiem. Mimo to sama podróż już urzeka. Czeski klimat małych miasteczek i precyzyjnie przystrzyżone trawniki w Austrii cieszą oko i duszę. Tracą jednak przy próbie porównania z niesamowicie zieloną Chorwacją. Autostrada wijąca się po górach co raz pokazuje niesamowite widoki. Niestety, im dalej na południe, tym góry robią się bardziej skaliste a roślinność zamienia się w stepową i krajobraz bardziej zaczyna przypominać księżycowy.
Kilka dni u wybrzeży Adriatyku
Po przekroczeniu szczytów docieramy do wybrzeży Adriatyku. To na jego wodach spędzimy następnych kilka dni. A to za sprawą wspomnianej już białej damy. „Babo” jest bowiem przecudnej urody 15–metrowym jachtem. Koło południa docieramy do przystani. Plan jest ambitny: załatwiamy formalności i jeszcze dziś wypływamy do Dubrovnika. Plany jednak szybko zostają zmodyfikowane, wizja kolejnej nieprzespanej nocy skutecznie nas zniechęca do wypłynięcia. Tę noc spędzimy w porcie. Udajemy się tylko do pobliskiej karczmy, aby zasmakować w miejscowych specjałach.
Następny dzień powitał nas piękną pogodą, choć prognozy nie były ciekawe. Skoro świt cumy zostały wybrane i ruszyliśmy w drogę. Po wyjściu z portu, ambitnie rozłożyliśmy żagle. Jednak ledwie wiejący wiatr nie pozwalał na sprawne przemieszczanie. Mając jednak na uwadze nasz cel, postanowiliśmy jednak płynąć na silniku.
Fala prosto w twarz
Niestety, otwarte morze przywitało nas wiatrem oraz falą prosto w twarz — to będzie dłuuugi rejs. Po kilku godzinach rejsu okazało się, iż mamy awarię i musimy czym prędzej wejść do najbliższego portu. Nasz wybór padł na przystań zlokalizowaną na wyspie Sv. Klement. Po przybiciu do brzegu postanowiliśmy odwiedzić jeszcze miasto Hvar, znajdujące się na sąsiedniej wyspie o tej samej nazwie. Dotarliśmy tam oczywiście wodną taxi. Miasto urzeka swoją historią i pięknem. Kamienna wysoka zabudowa, jakby rodem ze starożytnego Rzymu. Port wypełniony jachtami i górujący nad tym wszystkim zamek. Życie, oczywiście poza portem, toczy się tutaj w małych i ciasnych kamiennych uliczkach. Na każdej znajduje się jakaś rozbrzmiewająca muzyką karczma.
Następny dzień to rozczarowanie,
gdyż wezwany mechanik diagnozujący usterkę, oświadczył, że niezbędne części będą dopiero popołudniu. Cóż… ten dzień spędzimy w porcie. Jak się później okazało, wiał tak silny wiatr, że niektóre załogi wróciły z porwanymi żaglami. My na szczęście ten dzień wykorzystaliśmy na zdobycie pięknej chorwackiej opalenizny i poznanie wyspy. Wieczorem łódź odzyskała sprawność — plan na jutro: wypływamy skoro świt. Rano okazało się, że pogoda jeszcze gorsza niż dnia poprzedniego. Morze mocno wzburzone, zapada więc decyzja o zmianie kierunku docelowego. Płyniemy w drugą stronę, Dubrovnik będzie musiał poczekać. Tego dnia ostro wiało i była wysoka fala. Woda co rusz przelewała się przez pokład, a łódź znajdowała się raz na fali, raz pod falą. Po kilkunastu milach morskich walki z żywiołem postanowiliśmy wejść do pobliskiego portu. Przy tak silnym wietrze okazało się to jednak nie takie proste.
Koniec końcem jednak jakoś się udało
z pomocą Rosjan, którzy przypłynęli przed nami. Po zejściu na ląd wszyscy byli niesamowicie bladzi. Okazało się jednak, że to nie choroba morska dała się we znaki, lecz sól. Byliśmy bowiem dokładnie nią oblepieni. Prysznic oczywiście szybko przywrócił nam wypracowaną dzień wcześniej opaleniznę. Znajdowaliśmy się w miejscowości Milna na wyspie Brač. Radość z dotarcia w jednym kawałku do portu postanowiliśmy uczcić w pobliskiej Konobie. Konoba to po „ichniemu” taka portowa karczma. Szybko jednak wróciliśmy na naszą białą damę. Żeby nie stracić reszty dnia, wybraliśmy się na zwiedzanie miasta. Milna to również miasteczko portowe. W porcie zobaczyć można było poza jachtami, także malutkie kutry rybackie oraz rozwieszone do wyschnięcia sieci. Zabudowa miasta jest różna. Są budynki całkiem współczesne, są takie sprzed kilku dekad, są i jeszcze starsze. Łączy je jedno — niezliczona ilość wąskich i krętych uliczek. Uliczki te miały przedziwną właściwość: nigdy się nie kończyły. Można było wejść w dowolną i człowiek miał pewność, że gdzieś dojdzie.
Uliczka przechodzi w uliczkę,
ta z kolei rozdziela się na dwie kolejne itd. Trzeba przyznać, koszmar urbanisty, ale klimat niesamowity. Idąc właśnie jedną z takich uliczek dotarliśmy na szczyt wznoszący się nad miastem. Oczom naszym ukazał się widok portu z góry oraz rosnący na tej górze gaj oliwny. Dopiero następnego dnia trafiliśmy do jego właściciela. Okazało się, że poza świeżo wyciskaną oliwą można u niego zakupić również cudowne miejscowe wina. Jako że człowiek ów okazał się niezwykle sympatyczny i przed zakupem wręcz namawiał do degustacji, zakupy były dość znaczne. Tego dnia, jako że na morzu sztormowało, port wypełnił się po brzegi. na łodzi odbyła się zabawa. Odkryliśmy nawet nowy gatunek białego wina.
Kolejny dzień to kolejny plan:
dotrzeć dziś do miejscowości Skradin. Wypłynęliśmy więc skoro świt. Pogoda okazała się być niemal wymarzona. Płynąc wzdłuż brzegu mogliśmy podziwiać prześliczne chorwackie krajobrazy, malutkie skaliste wysepki i setki białych żagli na horyzoncie. Największe wrażenie zrobił na nas budynek-latarnia wybudowany na wysepce o średnicy może kilku metrów. Po paru godzinach rejsu oczom naszym ukazało się ujście rzeki Krka. Nasz cel znajdował się kilka mil w górę tej rzeki. Płynięcie pomiędzy jej skalistymi brzegami i częstymi mieliznami wymagało niemal zegarmistrzowskiej precyzji i stalowych nerwów. Załoga jednak się spisała i w niedługim czasie dotarliśmy na miejsce. Po przybiciu do brzegu radośnie wybraliśmy się zwiedzić miasto. Skardin okazał się bardzo pięknym i przyjaznym dla turystów miasteczkiem. Kamienice były pomalowane na fantazyjne kolory, wszystko to ładnie oświetlone i zadbane. Jednak tutaj potwierdziło się to, co zauważyłem w Milnie, otóż pomimo upływu czasu, nadal widać tutaj wojnę. I choć z wyspami obeszła się ona trochę delikatniej, to na kontynencie ślady jej obecności nadal są znaczne. Wiele budynków stoi bowiem opuszczonych. Część spalonych bez okien i dachu, za to ze śladami po kulach.
Milczący świadkowie bratobójczej wojny
Tego wieczora było jednak też kilka przyjemnych sytuacji, nasz kapitan obchodził urodziny. Jako prezent od załogi wręczyliśmy mu prawdziwą kapitańską czapkę. Zabawa z tej okazji trwała do późnej nocy, i przerodziła się wręcz w międzynarodową. A to za sprawą załóg z sąsiednich łodzi, które nas odwiedziły. Nauczka po tym wieczorze nasuwa się jedna: cokolwiek byś jadł lub pił, to nie popijaj tego tequilą.
Następnego dnia należało wstać wcześnie,
aby załapać się na prom płynący w górę rzeki do Parku Narodowego Krka. Miejsce to okazało się być przepięknym zwieńczeniem naszego tygodniowego rejsu. Mieliśmy okazję zobaczyć niesamowicie niebieską wodę przelewającą się przez setki większych lub mniejszych wodospadów. To rzeka Krka, mająca swoje źródła wysoko w górach, utworzyła ten naturalny labirynt kanałów i wodospadów mieniący się kształtami i kolorami jakby z bajki. Piękno tego miejsca ciężkie jest wręcz do opisania słowami. Można bez pamięci zakochać się w tym skrawku ziemi, bo naprawdę jest tego wart. Po kliku godzinach postanowiliśmy wracać, gdyż tego dnia czekał nas jeszcze rejs powrotny do Trogiru, a następnie do Polski.
Przez te kilka dni mieliśmy okazję
poznać jakże piękną bałkańską kulturę, muzykę i miejsca, które na długo jeszcze pozostaną w naszej pamięci. Smak oliwy z oliwek i czerwonego wina zawsze już chyba będzie przypominał nam te skaliste obrośnięte lawendą brzegi i setki malutkich wysepek. A smak ryb i owoców morza, widok rybaka uwijającego się na malutkim kutrze rybackim rzucanym przez fale, jakiego nieraz mieliśmy przyjemność widzieć w czasie tego rejsu. Choć nasza załoga była bardzo amatorska, a część nawet na morzu była po raz pierwszy, i mimo iż nie dotarliśmy do naszego celu, jakim był Dubrovnik, to wszyscy naprawdę wyśmienicie się bawiliśmy.
Karol Kępa
Komentarze |