Kino Recenzje
Wys�ano dnia 05-12-2005 o godz. 08:00:00 przez pala2 16482
Wys�ano dnia 05-12-2005 o godz. 08:00:00 przez pala2 16482
Właściwie powinno się zaczynać inaczej - dlaczego nie warto chodzić do kina, albo całkiem inaczej - dlaczego nie powinno się chodzić do kina. Lub dwa powody, dla których odradzam chodzenie do kina w Kielcach. Czyli o widzach, krytykach i właścicielach. |
Zaczęło się niewinnie - parę lat temu "Władca pierścieni - dwie wieże". Już w trakcie "Kroniki" (przepraszam reklam). Bliżej niezidentyfikowany osobnik zaczyna wrzeszczeć: "Karoooolinaaaa!" i tak pięć minut. A ona nic. Osobnik dalej: "Kaaaaroliiiinaaaaaaaa!!!!". A ona nic. To on dalej: "Kaaarooooliii...aaaaaaa!!!". Zaczyna się czołówka. A ona nic. W końcu z pierwszego rzędu podnosi się jakaś postać i głębokim głosem, jak mawiał pewien pisarz, z głębi macierzy stwierdza: "Fuck you man!".
A film jeszcze gorszy. Lirycznie - muzyka chlip, chlip, dramatycznie - urywa mi głowę. Operator znał w zasadzie dwa ujęcia - albo zbliżenie na wybałuszone ślepka, albo typowo przyrodnicze - bohaterowie biegną pod górkę (koniecznie zieloną, a w tle niebo szmaragdowe) i on ich dookoła. Gra aktorska porażająca - brwi marszczy, znaczy wściekły; nosek marszczy, znaczy wzruszony (obowiązkowo mokre oczka) i jeszcze elf na deskorolce. Dla mnie bomba... a talent miał tylko komputerowy stworek.
Trzecią część obejrzałem już w domu. Zastanawiałem się czy można bardziej bez sensu. Można... Wystarczy wyciąć orwellowski raj hobbitów, czyli kilkadziesiąt ostatnich stron powieści. A krytycy pieją.
Znacznie później - "Aviator" - nudnawa bzdura, "Chaplin" z Downey'em Jr. to przy tym arcydzieło, a przyznajmy - najlepszy nie był. Nie o tym jednak... siedząca za mną parka "onków" dość głośno i w słowach cokolwiek wyszukanych omawiała wrażenia wzajemne natury mocno zoologicznej. Więc z przodu Leonardo przekonuje mnie jak to Howard H. kochał latanie, a z tyłu Bawaria. Jest taka zasada, że dobry aktor, po kilku porządnych rolach zaczyna parodiować sam siebie po czterdziestce. Di Caprio zaczął grubo wcześniej - jedna dobra rola u Hallströma i koniec. A krytycy są zachwyceni.
Chrup, chrup, chrup... gul, gul, gul... no i zaczęła się ''Troja". Nawet nie było źle, tylko trochę ciamkali, ale w normie. Coś pozytywnego? Kolorki ładne i Peter O'Toole filozoficznie to przeżył. Ale po 40 latach picia dżinu wszystko można zrozumieć. Ekscytacja krytyków. Niezbyt przesadna, choć dość powszechna.
Dlatego przestaję chodzić do kina. Filmy pięciogwiazdkowe okazują się knotami, jednogwiazdkowe - wszystko wedle skali znawców - całkiem przyzwoite. Recenzje sprawiają wrażenie pisanych przez kalkę, a piszący o filmie (w większości) tworzących w stanie głębokiego zamroczenia.
Dawniej wskazówką bywały festiwalowe nagrody. Ostatnio z tym coraz gorzej; o filmach "oscarowych" nie wspomnę, bo można wiele z nich obdarzyć określeniem, którego zwykł używać Himilsbach po spotkaniu w salonie kilku eleganckich matron. Z Cannes dochodzą sygnały cokolwiek dziwaczne - w jednym roku mamy "Słonia", porządne kino, sensowny temat, ciekawe rozwiązania formalne, w następnym "Fahrenheit 9.11" socrealistyczną pogadankę o Bin Ladenie. No ja rozumiem, można "Żorżyka" nie lubić, ale do tego stopnia?
Co pozostaje? Filmy nagradzane przez publiczność na małych festiwalach -"Kontrolerzy" (bez ciumkań i przyrodniczych wstawek sąsiadów - o cudzie! w kinie "Moskwa"), "Łowca" - pierwszy film lapoński, którego pewnie nigdy w metropolii świętokrzyskich górali nie zobaczymy, również amerykański "Glum", ale to z całkiem innych powodów.
Van Sant (to ten od "Słonia") po ponad trzech latach - dziwną publiczność wychowują sobie kieleccy kiniarze, a i piszący o repertuarach dziennikarze. Potem nagle okazuje się, że technicznie sprawne, ale zaledwie odrobinę wznoszące się ponad przeciętność "Requiem dla snu" czy robiący ludzi w trąbkę Trier podawani są w ankietach jako "największe filmy w dziejach kina".
Wiem, że czasem po rozum można chodzić daleko, ale z zasady coś można krócej trzymać w tej lodówce, a czwartek naprawdę zmienić na piątek lub sobotę.
Pozdrawiam serdecznie właścicieli kin i tych od pogadanek przyrodniczych również, to było... pouczające.
A film jeszcze gorszy. Lirycznie - muzyka chlip, chlip, dramatycznie - urywa mi głowę. Operator znał w zasadzie dwa ujęcia - albo zbliżenie na wybałuszone ślepka, albo typowo przyrodnicze - bohaterowie biegną pod górkę (koniecznie zieloną, a w tle niebo szmaragdowe) i on ich dookoła. Gra aktorska porażająca - brwi marszczy, znaczy wściekły; nosek marszczy, znaczy wzruszony (obowiązkowo mokre oczka) i jeszcze elf na deskorolce. Dla mnie bomba... a talent miał tylko komputerowy stworek.
Trzecią część obejrzałem już w domu. Zastanawiałem się czy można bardziej bez sensu. Można... Wystarczy wyciąć orwellowski raj hobbitów, czyli kilkadziesiąt ostatnich stron powieści. A krytycy pieją.
Znacznie później - "Aviator" - nudnawa bzdura, "Chaplin" z Downey'em Jr. to przy tym arcydzieło, a przyznajmy - najlepszy nie był. Nie o tym jednak... siedząca za mną parka "onków" dość głośno i w słowach cokolwiek wyszukanych omawiała wrażenia wzajemne natury mocno zoologicznej. Więc z przodu Leonardo przekonuje mnie jak to Howard H. kochał latanie, a z tyłu Bawaria. Jest taka zasada, że dobry aktor, po kilku porządnych rolach zaczyna parodiować sam siebie po czterdziestce. Di Caprio zaczął grubo wcześniej - jedna dobra rola u Hallströma i koniec. A krytycy są zachwyceni.
Chrup, chrup, chrup... gul, gul, gul... no i zaczęła się ''Troja". Nawet nie było źle, tylko trochę ciamkali, ale w normie. Coś pozytywnego? Kolorki ładne i Peter O'Toole filozoficznie to przeżył. Ale po 40 latach picia dżinu wszystko można zrozumieć. Ekscytacja krytyków. Niezbyt przesadna, choć dość powszechna.
Dlatego przestaję chodzić do kina. Filmy pięciogwiazdkowe okazują się knotami, jednogwiazdkowe - wszystko wedle skali znawców - całkiem przyzwoite. Recenzje sprawiają wrażenie pisanych przez kalkę, a piszący o filmie (w większości) tworzących w stanie głębokiego zamroczenia.
Dawniej wskazówką bywały festiwalowe nagrody. Ostatnio z tym coraz gorzej; o filmach "oscarowych" nie wspomnę, bo można wiele z nich obdarzyć określeniem, którego zwykł używać Himilsbach po spotkaniu w salonie kilku eleganckich matron. Z Cannes dochodzą sygnały cokolwiek dziwaczne - w jednym roku mamy "Słonia", porządne kino, sensowny temat, ciekawe rozwiązania formalne, w następnym "Fahrenheit 9.11" socrealistyczną pogadankę o Bin Ladenie. No ja rozumiem, można "Żorżyka" nie lubić, ale do tego stopnia?
Co pozostaje? Filmy nagradzane przez publiczność na małych festiwalach -"Kontrolerzy" (bez ciumkań i przyrodniczych wstawek sąsiadów - o cudzie! w kinie "Moskwa"), "Łowca" - pierwszy film lapoński, którego pewnie nigdy w metropolii świętokrzyskich górali nie zobaczymy, również amerykański "Glum", ale to z całkiem innych powodów.
Van Sant (to ten od "Słonia") po ponad trzech latach - dziwną publiczność wychowują sobie kieleccy kiniarze, a i piszący o repertuarach dziennikarze. Potem nagle okazuje się, że technicznie sprawne, ale zaledwie odrobinę wznoszące się ponad przeciętność "Requiem dla snu" czy robiący ludzi w trąbkę Trier podawani są w ankietach jako "największe filmy w dziejach kina".
Wiem, że czasem po rozum można chodzić daleko, ale z zasady coś można krócej trzymać w tej lodówce, a czwartek naprawdę zmienić na piątek lub sobotę.
Pozdrawiam serdecznie właścicieli kin i tych od pogadanek przyrodniczych również, to było... pouczające.
Komentarze
|