Nauka Technika Åšwiat
Wys�ano dnia 19-01-2006 o godz. 12:00:00 przez pala2 340
Wys�ano dnia 19-01-2006 o godz. 12:00:00 przez pala2 340
Każdemu należy przyznać roczny limit zużycia prądu, ciepła i paliw - kto go przekroczy, niech płaci - proponują brytyjscy naukowcy i politycy. Chcą w ten sposób zachęcić rodaków do oszczędzania energii i ograniczyć emisję gazów cieplarnianych. |
- Razem będzie 100 zł i 50 punktów klimatycznych - usłyszy w przyszłości kierowca, płacąc za paliwo. Wyjmie wtedy z kieszeni portfel i oprócz pieniędzy wyciągnie kartę, na której zapisano jego kredyt klimatyczny - czyli ilość dwutlenku węgla, jaką może w ciągu roku wyemitować w powietrze bez ponoszenia dodatkowych opłat. Jeden punkt oznacza wyprodukowanie 1 kg gazów cieplarnianych (w tym celu wystarczy przejechać kilka kilometrów średniej wielkości samochodem osobowym). Każdorazowe tankowanie sprawi, że z naszego indywidualnego konta klimatycznego ubędzie kolejna liczba punktów. Będą one topniały oczywiście także wtedy, gdy w domu włączymy żarówkę czy telewizor albo polecimy samolotem (który emituje olbrzymie ilości CO2).
Może się więc okazać, że rozrzutny konsument wykorzysta cały swój limit energetyczny przed końcem roku. Co wtedy? Jeśli zechce napełnić bak albo polecieć na wakacje w tropiki, będzie musiał dokupić trochę punktów klimatycznych od tych, którzy byli bardziej oszczędni i nie wykorzystali swojego kredytu. Handel punktami będzie się odbywał na wolnym rynku, podobnie jak np. akcjami czy obligacjami. Zatem ich cena wzrośnie, jeśli chętnych do zakupu będzie dużo, a sprzedających mało. Ci drudzy będą mogli zarobić na tym, że dbali o środowisko.
Kto nie truje, ten zarabia
Propozycję wprowadzenia indywidualnych kont klimatycznych przedstawili dwaj brytyjscy naukowcy - Richard Starkey i Kevin Anderson z Tyndall Centre for Climate Change Research działającego przy uniwersytecie w Manchesterze. Po dwóch latach pracy opublikowali liczący kilkadziesiąt stron raport, w którym szczegółowo opisują, jak stworzyć taki system - byłby on powszechny i obowiązkowy dla każdego dorosłego. Ekspertyza powstała na zlecenie rządu brytyjskiego w ramach poszukiwania nowych, niekonwencjonalnych sposobów ograniczenia zużycia energii.
W Wielkiej Brytanii, podobnie jak w większości krajów europejskich, blisko połowa energii - paliw, prądu i ciepła - jest konsumowana przez indywidualnych użytkowników. Ich udział rośnie z roku na rok i trend ten zapewne się utrzyma, ponieważ europejski przemysł - szczególnie największe firmy - jest zmuszany rozmaitymi przepisami do dbałości o środowisko. Od początku zeszłego roku blisko 13 tys. największych firm przemysłowych Unii Europejskiej, by dostosować się do zakładającego redukcję emisji dwutlenku węgla Protokołu z Kioto, handluje między sobą pozwoleniami na wypuszczanie do atmosfery CO2. Kto chce truć więcej, musi za to zapłacić tym, którzy lepiej dbają o środowisko - w efekcie rentowność truciciela spada i grozi mu wypadnięcie z rynku. Ten system nie działa jeszcze idealnie, między innymi dlatego, że rządy niektórych państw UE ociągają się z rozdzieleniem pomiędzy firmy pozwoleń na emisję. Ma też wady, np. istnieje ryzyko, że monopoliści, choćby przestarzałe państwowe elektrownie w Polsce, będą wliczali koszty produkcji CO2 w cenę swoich usług, czyli - krótko mówiąc - przerzucać je na nas.
Mimo to brytyjscy badacze, a wraz z nimi część polityków, uważają, że ideę handlu emisjami należy rozszerzyć także na osoby prywatne. - Po pierwsze, by uświadomić ludziom, że sposób, w jaki korzystają z energii, ma olbrzymi wpływ na jakość środowiska, w którym żyją. Po drugie, by nagradzać finansowo tych, którzy dbają o środowisko lepiej, a resztę zachęcić do proekologicznych zachowań - mówił niedawno Starkey do posłów z Izby Gmin, tłumacząc im cele projektu. Na spotkanie z naukowcem przyszło ich ponad stu. Skąd to olbrzymie zainteresowanie? Zapewne stąd, że pod koniec listopada Colin Challen z Partii Pracy przedstawił w parlamencie projekt ustawy wprowadzającej w życie propozycję naukowców. - To świetny pomysł. Przecież jeśli sami nie zaczniemy oszczędzać energii, za 10-15 lat zostaniemy do tego zmuszeni - mówił Challen, który w Westminsterze przewodniczy licznej i bardzo aktywnej Ponadpartyjnej Grupie Parlamentarnej ds. Zmian Klimatu i jest jednym z bardziej wpływowych stronników pozyskanych przez badaczy z Tyndall Centre. W październiku ponad setka ekspertów ostrzegła, że w związku z zamykaniem starych elektrowni jądrowych Wielkiej Brytanii grozi zapaść energetyczna.
Jak przekonać ludzi
Drugie czytanie ustawy przewidziano na czerwiec 2006 r., a ponieważ pomysł ma też licznych krytyków uważających go za niemożliwy do zrealizowania, można się spodziewać ożywionej debaty społecznej. W gronie specjalistów trwa ona już od roku 1996, kiedy to David Fleming - brytyjski ekonomista, autor kilku książek na temat ekologii i gospodarki - po raz pierwszy rzucił pomysł, by państwo przyznawało obywatelom prawo do emisji ściśle określonej ilości gazów cieplarnianych. Koncepcję Fleminga uznano początkowo za utopijną, lecz po paru latach powrócono do niej, prosząc m.in. naukowców z Tyndall Centre, by ją ocenili. Ci, choć stali się entuzjastami koncepcji, przedstawili w swoim raporcie długą listę warunków wprowadzenia jej w życie.
Na liście są bariery techniczne i finansowe. Trzeba zbudować komputerową bazę z kontami klimatycznymi dla wszystkich obywateli, opracować system zliczania i wymiany punktów. Trzeba też wydrukować kilkadziesiąt milionów kart.
Jednak najtrudniejsze może się okazać przekonanie do pomysłu ludzi. Nie każdemu może się spodobać, że to państwo decyduje, ile w ciągu roku można zużyć energii. Dziś każdy z nas może sobie włączyć w domu równocześnie wszystkie żarówki i urządzenia elektryczne, jeśli tylko będzie miał taką ochotę - najwyżej zapłaci wyższy rachunek. Racjonowanie prądu w gniazdku nie kojarzy się najlepiej.
Pojawiają się też wątpliwości natury ekonomicznej. Podczas spotkania, jakie Starkey i Anderson odbyli w zeszłym roku z lordami z Komitetu Nauki i Technologii, jeden z nich strofował badaczy, że chcą karać aktywnych obywateli, którzy, owszem, korzystają dużo z samochodów i samolotów, lecz zarazem przynoszą krajowi najwięcej bogactwa; a nagradzać tych, których rzekomo ekologiczna postawa bierze się ze zwykłej bierności.
Lepsze punkty niż podatek
- Wprowadzenie powszechnego podatku ekologicznego, o czym także się mówi, jest dużo gorszym rozwiązaniem. Państwo przechwyci wtedy wszystkie pieniądze, a ludzie wciąż nie będą świadomi, jak wiele zależy od ich zachowań - zauważa jednak Starkey. - Tu wszystko będzie się odbywało na wolnym rynku, a rola państwa ograniczy się do pilnowania reguł gry - dodaje.
Na początku najważniejszym zadaniem władz będzie ustalenie rocznych limitów emisji dwutlenku węgla przynajmniej na najbliższe 20 lat. Taka perspektywa jest potrzebna, aby ludzie wiedzieli, co ich czeka. Ale jedno wiadomo już teraz: kredyt klimatyczny, jaki otrzyma każdy obywatel do darmowego wykorzystania, będzie z roku na rok coraz mniejszy. Inaczej cała idea nie ma sensu.
- Wielka Brytania chce zredukować o połowę produkcję dwutlenku węgla do 2050 r. Podobne zamiary mają także kraje europejskie. Musimy sięgać do czystych źródeł energii, inwestować w energooszczędny przemysł i transport Jeśli jednak zwykli obywatele się nie włączą, nic z tych planów nie wyjdzie - przekonuje Starkey. Chciałby on, aby już pod koniec tej dekady Brytyjczycy byli rozliczani z ilości wypuszczanego w powietrze dwutlenku węgla.
Raportu szukaj na stronie: www.tyndall.ac.uk. Zobacz też stronę: www.teqs.net
Może się więc okazać, że rozrzutny konsument wykorzysta cały swój limit energetyczny przed końcem roku. Co wtedy? Jeśli zechce napełnić bak albo polecieć na wakacje w tropiki, będzie musiał dokupić trochę punktów klimatycznych od tych, którzy byli bardziej oszczędni i nie wykorzystali swojego kredytu. Handel punktami będzie się odbywał na wolnym rynku, podobnie jak np. akcjami czy obligacjami. Zatem ich cena wzrośnie, jeśli chętnych do zakupu będzie dużo, a sprzedających mało. Ci drudzy będą mogli zarobić na tym, że dbali o środowisko.
Kto nie truje, ten zarabia
Propozycję wprowadzenia indywidualnych kont klimatycznych przedstawili dwaj brytyjscy naukowcy - Richard Starkey i Kevin Anderson z Tyndall Centre for Climate Change Research działającego przy uniwersytecie w Manchesterze. Po dwóch latach pracy opublikowali liczący kilkadziesiąt stron raport, w którym szczegółowo opisują, jak stworzyć taki system - byłby on powszechny i obowiązkowy dla każdego dorosłego. Ekspertyza powstała na zlecenie rządu brytyjskiego w ramach poszukiwania nowych, niekonwencjonalnych sposobów ograniczenia zużycia energii.
W Wielkiej Brytanii, podobnie jak w większości krajów europejskich, blisko połowa energii - paliw, prądu i ciepła - jest konsumowana przez indywidualnych użytkowników. Ich udział rośnie z roku na rok i trend ten zapewne się utrzyma, ponieważ europejski przemysł - szczególnie największe firmy - jest zmuszany rozmaitymi przepisami do dbałości o środowisko. Od początku zeszłego roku blisko 13 tys. największych firm przemysłowych Unii Europejskiej, by dostosować się do zakładającego redukcję emisji dwutlenku węgla Protokołu z Kioto, handluje między sobą pozwoleniami na wypuszczanie do atmosfery CO2. Kto chce truć więcej, musi za to zapłacić tym, którzy lepiej dbają o środowisko - w efekcie rentowność truciciela spada i grozi mu wypadnięcie z rynku. Ten system nie działa jeszcze idealnie, między innymi dlatego, że rządy niektórych państw UE ociągają się z rozdzieleniem pomiędzy firmy pozwoleń na emisję. Ma też wady, np. istnieje ryzyko, że monopoliści, choćby przestarzałe państwowe elektrownie w Polsce, będą wliczali koszty produkcji CO2 w cenę swoich usług, czyli - krótko mówiąc - przerzucać je na nas.
Mimo to brytyjscy badacze, a wraz z nimi część polityków, uważają, że ideę handlu emisjami należy rozszerzyć także na osoby prywatne. - Po pierwsze, by uświadomić ludziom, że sposób, w jaki korzystają z energii, ma olbrzymi wpływ na jakość środowiska, w którym żyją. Po drugie, by nagradzać finansowo tych, którzy dbają o środowisko lepiej, a resztę zachęcić do proekologicznych zachowań - mówił niedawno Starkey do posłów z Izby Gmin, tłumacząc im cele projektu. Na spotkanie z naukowcem przyszło ich ponad stu. Skąd to olbrzymie zainteresowanie? Zapewne stąd, że pod koniec listopada Colin Challen z Partii Pracy przedstawił w parlamencie projekt ustawy wprowadzającej w życie propozycję naukowców. - To świetny pomysł. Przecież jeśli sami nie zaczniemy oszczędzać energii, za 10-15 lat zostaniemy do tego zmuszeni - mówił Challen, który w Westminsterze przewodniczy licznej i bardzo aktywnej Ponadpartyjnej Grupie Parlamentarnej ds. Zmian Klimatu i jest jednym z bardziej wpływowych stronników pozyskanych przez badaczy z Tyndall Centre. W październiku ponad setka ekspertów ostrzegła, że w związku z zamykaniem starych elektrowni jądrowych Wielkiej Brytanii grozi zapaść energetyczna.
Jak przekonać ludzi
Drugie czytanie ustawy przewidziano na czerwiec 2006 r., a ponieważ pomysł ma też licznych krytyków uważających go za niemożliwy do zrealizowania, można się spodziewać ożywionej debaty społecznej. W gronie specjalistów trwa ona już od roku 1996, kiedy to David Fleming - brytyjski ekonomista, autor kilku książek na temat ekologii i gospodarki - po raz pierwszy rzucił pomysł, by państwo przyznawało obywatelom prawo do emisji ściśle określonej ilości gazów cieplarnianych. Koncepcję Fleminga uznano początkowo za utopijną, lecz po paru latach powrócono do niej, prosząc m.in. naukowców z Tyndall Centre, by ją ocenili. Ci, choć stali się entuzjastami koncepcji, przedstawili w swoim raporcie długą listę warunków wprowadzenia jej w życie.
Na liście są bariery techniczne i finansowe. Trzeba zbudować komputerową bazę z kontami klimatycznymi dla wszystkich obywateli, opracować system zliczania i wymiany punktów. Trzeba też wydrukować kilkadziesiąt milionów kart.
Jednak najtrudniejsze może się okazać przekonanie do pomysłu ludzi. Nie każdemu może się spodobać, że to państwo decyduje, ile w ciągu roku można zużyć energii. Dziś każdy z nas może sobie włączyć w domu równocześnie wszystkie żarówki i urządzenia elektryczne, jeśli tylko będzie miał taką ochotę - najwyżej zapłaci wyższy rachunek. Racjonowanie prądu w gniazdku nie kojarzy się najlepiej.
Pojawiają się też wątpliwości natury ekonomicznej. Podczas spotkania, jakie Starkey i Anderson odbyli w zeszłym roku z lordami z Komitetu Nauki i Technologii, jeden z nich strofował badaczy, że chcą karać aktywnych obywateli, którzy, owszem, korzystają dużo z samochodów i samolotów, lecz zarazem przynoszą krajowi najwięcej bogactwa; a nagradzać tych, których rzekomo ekologiczna postawa bierze się ze zwykłej bierności.
Lepsze punkty niż podatek
- Wprowadzenie powszechnego podatku ekologicznego, o czym także się mówi, jest dużo gorszym rozwiązaniem. Państwo przechwyci wtedy wszystkie pieniądze, a ludzie wciąż nie będą świadomi, jak wiele zależy od ich zachowań - zauważa jednak Starkey. - Tu wszystko będzie się odbywało na wolnym rynku, a rola państwa ograniczy się do pilnowania reguł gry - dodaje.
Na początku najważniejszym zadaniem władz będzie ustalenie rocznych limitów emisji dwutlenku węgla przynajmniej na najbliższe 20 lat. Taka perspektywa jest potrzebna, aby ludzie wiedzieli, co ich czeka. Ale jedno wiadomo już teraz: kredyt klimatyczny, jaki otrzyma każdy obywatel do darmowego wykorzystania, będzie z roku na rok coraz mniejszy. Inaczej cała idea nie ma sensu.
- Wielka Brytania chce zredukować o połowę produkcję dwutlenku węgla do 2050 r. Podobne zamiary mają także kraje europejskie. Musimy sięgać do czystych źródeł energii, inwestować w energooszczędny przemysł i transport Jeśli jednak zwykli obywatele się nie włączą, nic z tych planów nie wyjdzie - przekonuje Starkey. Chciałby on, aby już pod koniec tej dekady Brytyjczycy byli rozliczani z ilości wypuszczanego w powietrze dwutlenku węgla.
Raportu szukaj na stronie: www.tyndall.ac.uk. Zobacz też stronę: www.teqs.net
Komentarze |