Turystyka i Podróże Świat
Wys�ano dnia 03-06-2007 o godz. 12:00:00 przez sergiusz 24163
Wys�ano dnia 03-06-2007 o godz. 12:00:00 przez sergiusz 24163
Greenpoint, jedna z dzielnic północnego Brooklynu, to największe skupisko polskiej społeczności w Nowym Jorku. I choć według amerykańskich danych statystycznych metropolię zamieszkuje dziś około 1,3 miliona osób przyznających się do pochodzenia polskiego (w większości potomków emigrantów), to kawałek Polski w amerykańskich dekoracjach zobaczyć można tylko w "zielonym punkcie", o krok od Manhattanu leżącego po drugiej stronie East River. |
Podróż do polskiej dzielnicy rozpoczyna się na lotnisku Okęcie. Na dwie godziny przed odlotem przy stanowisku odprawy biletowo-bagażowej ustawia się ogromna kolejka złożona z podróżnych i odprowadzających ich bliskich - w większości naszych rodaków, obcokrajowców korzystających z usług polskiego przewoźnika nie jest zbyt wielu. Hala odlotów portu lotniczego w stolicy jest już zbyt mała i zbyt ciasna, aby pomieścić wszystkich gości, wewnątrz - przy punktach odpraw - panuje zatem ścisk, tłok i nerwowa atmosfera. Ogonek do stanowiska z napisem "New York" posuwa się wolno. Ważenie i nadawanie bagażu, kontrola wiz, paszportów i wydawanie kart pokładowych musi potrwać. Pomiędzy podróżnymi biegają dzieci, dorośli denerwują się przed lotem, co rusz ktoś sprawdza dokumenty lub odrywa się od kolejki i wychodzi przed halę "na dymka".
Większość z ludzi wybierających się w podróż do Nowego Jorku nie wróci szybko do kraju. Legenda Ameryki, gdzie - jeśli kto chce - może się dorobić, wciąż jest żywa. Czar "american way of life" nie umrze tak szybko, podsycany przez kolorowe obrazki współczesnej popkultury i opowieści (czasem prawdziwe) o sukcesie naszych rodaków za oceanem. O dziwo - choć w Unii Europejskiej pracy dla Polaków jest coraz więcej, to samoloty do Nowego Jorku czy Chicago wciąż latają pełne. Przyszli współtowarzysze podróży przez Atlantyk dzielą się na kilka grup. Pierwsza z nich, i bodaj największa, to właśnie ci marzyciele, w większości prości ludzie z Łomży i okolic, chcący doświadczyć amerykańskiej legendy na własnej skórze. Wyjeżdżają z turystycznymi wizami i wkrótce powiększą społeczność nielegalnych imigrantów, będą drżeć przed kontrolami funkcjonariuszy Immigration Office, urzędników imigracyjnych o uprawnieniach policyjnych. Złapany "nielegalny" nie ma zbyt wiele szans na pozostanie w USA, zwykle czeka go areszt i deportacja. Drugą grupę tworzą ci szczęśliwcy, którzy posiadają zielone karty uprawniające do pobytu i legalnej pracy w Stanach Zjednoczonych. Green Card - "piękny obiekt pożądania" wszystkich nielegalnych imigrantów. Trzecią, niewielką grupę podróżnych stanowią studenci, wyjeżdżający legalnie do USA w ramach projektu Work and Travel. Czwarta grupa to obcokrajowcy, którzy wybrali polskiego przewoźnika i przesiadkę w Warszawie.
Po dokonaniu odprawy, szczegółowej kontroli bezpieczeństwa przy wejściu do strefy wolnocłowej, wszystkich nas czeka już tylko lot. Jeszcze tylko szybkie zakupy, zajęcie miejsca w samolocie i nerwowe oczekiwanie na start. Dziś kapitanem Boeinga jest kobieta, fakt ten nie wzbudza jednak poruszenia. Po pół godzinie jesteśmy w powietrzu, w dole niknie stolica. Good bye Warsaw, good bye Poland!
Po dziewięciu godzinach podróży samolot przelatuje nad Long Beach. Lądowanie w burzy, samolotem trzęsie i kołysze na lewo i prawo. Niektórym z podróżnych wyrywają się okrzyki przerażenia, jednak po paru minutach maszyna płynnie i lekko osiada na płycie lotniska Johna Kennedy'ego. Oklaski. Jeszcze tylko kontrola imigracyjna, otrzymanie wizy wjazdowej i Nowy Jork stanie przed nami otworem. Przedtem jednak trzeba odstać swoje w następnej kolejce. W tym samym czasie przyleciały trzy samoloty - w hali kontroli w ogonku czeka ponad tysiąc zmęczonych ludzi. Urzędnicy Immigration Office nie spieszą się jednak - nie pracują na akord, poza tym kontrola musi być szczegółowa. Każdy musi się wyspowiadać z celu podróży oraz zostawić odcisk palca. Urzędnik sprawdza dane w komputerowej bazie danych i fotografuje także twarz. - Jak długi pobyt w USA? Tylko tydzień? - dziwi się urzędnik, na wszelki wypadek ogląda jeszcze bilet powrotny, po czym bez słowa wpina do paszportu wizę wjazdową. Deportacje Polaków prosto z lotniska zdarzają się bardzo rzadko, choć podróżni opowiadają sobie w kolejce do kontroli mrożące krew w żyłach historie o aresztach deportacyjnych, kajdankach i zakazie wjazdu na teren USA. Wizy otrzymują nawet spośród Polaków, którzy nie potrafią powiedzieć słowa po angielsku. Dokumenty jednak w porządku, promesa wizowa w paszporcie jest - nie ma zatem powodu do podejrzeń, że podróżny zamierza podjąć nielegalną pracę, choć w rzeczywistości najczęściej tak właśnie będzie.
Pierwsza wizyta w polskiej dzielnicy. Little Poland, jak czasem mieszkańcy Nowego Jorku nazywają Greenpoint, sprawia wrażenie prowincjonalnego miasteczka gdzieś na wschodzie Polski. Gdyby nie typowa brooklyńska zabudowa dzielnicy oraz obecność czarnoskórych, Azjatów i Irlandczyków, można by pomyśleć, że tuż za rogiem natkniemy się na zapyziały przystanek PKS na wylotówce w kierunku do Warszawy.
Polska dzielnica położona jest na górnym Brooklynie. Od północy graniczy z Queensem, jej wschodnią granicę wyznacza brzeg East River, z którego można podziwiać panoramę środkowego Manhattanu. Idąc z Greenpointu na południe dotrzemy do Williamsburga, dzielnicy Brooklynu, gdzie również mieszkają Polacy, wtopieni jednak w wielonarodową społeczność. Zachodnia granica "małej Polski" to droga szybkiego ruchu BQE (Brooklyn-Queens Expressway). Życie Greenpointu skupia się wokół zaledwie dwóch alei: Greenpoint Avenue i Manhattan Avenue. Te dwie ulice to centrum handlowo-usługowe. Pełno tu sklepów, sklepików, piekarni, barów, salonów fryzjerskich. Wszędzie szyldy po polsku, polska mowa, polskie zwyczaje i polskie kuchenne zapachy. Co ciekawe - tylko część z lokali i zakładów należy do nowojorskich Polaków, prawie wszędzie jednak pracują nasi rodacy, co oznajmiane jest na specjalnych wywieszkach o treści "Mówimy po polsku".
Polską specjalnością są w dzielnicy zakłady fryzjerskie i kosmetyczne, na które natknąć się można niemal na każdym kroku oraz kilkanaście polskich jadłodajni - barów przypominających wystrojem polskie bary mleczne z czasów realnego socjalizmu. Byle jaka posadzka, brzydki wystrój, sklejkowe stoły i metalowe krzesła. Za to jedzenie o niebo lepsze - królują schaboszczaki, klopsy, pierogi, zupa pomidorowa. Do tego polskie piwo. I klientów nie brakuje: bary odwiedza mnóstwo polskich robotników, ale też i Amerykanie, bo bardzo tanio i dość smacznie, choć tradycyjnie po polsku, czyli - tłusto.
Według powszechnej opinii bar to dobry biznes - po Greenpoincie krążą legendy o dobrobycie, w jakim pławią się ich właściciele. Marek, 23-letni robotnik budowlany, z którym siedzę przy stoliku siorbiąc żurek z jajkiem mówi, że właściciel lokalu zawdzięcza biznes nieszczęściu. W pracy uległ wypadkowi - ciężkie złamanie uda. Adwokaci zajęli się jego sprawą, gdy leżał w szpitalu. - Namówili go na proces o odszkodowanie, obiecali, że jak przegrają, to nie wezmą od niego grosza. Ale jak wygrają, to on im odpali duży procent - opowiada. - I tak było. Chłop był niezdolny do pracy. Wygrał w sądzie sprawę, dostał mnóstwo kasy i założył garkuchnię. Teraz mieszka na Staten Island, w dzielnicy bogaczy - dodaje. Podobno w okolicy, gdzie swój nowojorski dom ma Mick Jagger. - A wiesz, ten właściciel to nawet nie zna angielskiego - śmieje się mój rozmówca.
Z językiem angielskim to w ogóle kłopot na Greenpoincie. Spora część polskiej społeczności dzielnicy mówi tylko ojczystym językiem. Ci nie mają szans na dobre zatrudnienie, nawet jeśli są w USA legalnie. W pracy trzeba się dogadać i z pracodawcą i ze współpracownikami. Pani Janina z Łomży, która pracuje jako woźna w publicznej szkole podstawowej, zna angielski na tyle, by nie chodzić już "na plejsy" (sprzątać domy bogatych nowojorczyków). - Jest dobrze, odprowadzam dzieci do gimbusów, robota mało stresująca, choć kolorowych dużo. Da się z tego jakoś wyżyć - opowiada w kolejce w słynnej w całej okolicy piekarni Syrena, gdzie chleb pachnie prawdziwym chlebem. - Tam u was w Polsce to teraz dobrze się dzieje, porządki - mówi 43-latka i ubiega moje pytanie: - Ale ja nie chcę wracać, ja jestem tu legalna. No wie pan, greencard mam - pokazuje mi wyjętą z portfela plastikową kartę formatu kredytówki. Nie chce jechać do Wielkiej Brytanii? - pytam. - Panie, ja już tu wrosłam - macha ręką. Pani Janina od 16 lat nie była w kraju. Za to w Nowym Jorku odwiedziła ją dwukrotnie starsza siostra z dorastającą córką. Pracowały pół roku "na plejsach".
Polacy mieszkający w innych, lepszych dzielnicach Nowego Jorku nazywają Greenpoint "polskim gettem" i podkreślają, że przybysz z kraju, jeśli szybko nie opuści tego miejsca, to już nigdy się z tej społeczności nie wyrwie. Przedmiotem drwin są nie tylko małomiasteczkowe polskie zwyczaje przeszczepione na nowojorski grunt, ale także język polski, pełen śmiesznych amerykanizmów. Plejsy (ang. place), kara (rodzaj żeński! car - samochód), korner (corner - róg, zakręt), kakroć (pogardliwe określenie Latynosów, od cockroach - karaluch), Margines Bulwar (McGuinness Boulevard - jedna z większych ulic przebiegająca przez Greenpoint). Little Poland nie cieszy się również sławą wśród samych nowojorczyków. Jesienią 2006 roku David Langlieb, prominentny pracownik Departamentu Parków i Rekreacji miasta Nowy Jork opublikował artykuł, w którym naubliżał polskiej społeczności. Według niego dzielnica jest"brzydsza niż półgłówki, które tam żyją", samych mieszkańców określił mianem "robactwa" i dodał, że należy ich "wykurzyć". Artykuł wywołał burzę - Polaków wzięły w obronę znane nowojorskie pisma, m.in. "Daily News" i "New York Sun", protesty do Departamentu Parków i Rekreacji słali też wykładowcy Uniwersytetu Nowojorskiego, Alex Strozynski (dziennikarz polskiego pochodzenia, laureat Nagrody Pulitzera), miejscy radni, Kongres Polonii Amerykańskiej (KPA) stanu Nowy Jork. W efekcie Langlieb przeprosił mieszkańców Greenpointu, podkreślił, że sam tu mieszka, w dodatku lubi tę dzielnicę, a publikacja była tylko satyrą.
Greenpoint nie jest jednak czarną dziurą, senną prowincją w centrum metropolii, bez jakiejkolwiek kultury - jak chcieliby widzieć to miejsce niektórzy. Z Little Poland związany jest opiniotwórczy dziennik "Nowy Dziennik - Polish Daily News", gazeta stworzona w 1971 roku przez Bolesława Wierzbiańskiego, wybitnego polskiego intelektualistę, dziennikarza, wydawcę i działacza polonijnego. W "zielonym punkcie" odbywają się również liczne koncerty artystów z Polski, tu występują polscy aktorzy. W dzielnicy działa kilka polskich księgarni, gdzie kupić można nie tylko poradniki, prasę i beletrystykę, ale najlepszą literaturę wydawaną przez oficyny wydawnicze w Polsce. Biznes księgarski nie jest łatwy - właściciele księgarni wypowiadają się w podobnym tonie: - Sklepy istnieją głównie dzięki poradnikom i literaturze popularnej (romanse, fantastyka). Miłośników książek z wyższej półki jest znacznie mniej, jednak podobnie jest także w Polsce. Od kilku lat do krajobrazu Greenpointu należą także młodzi artyści, studenci akademii sztuk pięknych oraz młodzież alternatywna - Little Poland wybrali ze względu na bliskość Manhattanu. Wystarczy kilkanaście minut, by dojechać metrem na wyspę, a ceny mieszkań na Greenpoincie są o wiele niższe, co czyni tę dzielnicę atrakcyjną dla posiadaczy mniej zasobnych portfeli.
Dla turysty z Polski Greenpoint nie jest może najciekawszym miejscem. Polskiej dzielnicy trudno byłoby konkurować z takimi atrakcjami Nowego Jorku jak Most Brookliński, Statua Wolności, Piąta Aleja, Park Centralny, Muzeum Metropolitalne. Stęsknieni za polską małomiasteczkową, ale też swojską, atmosferą powinni się jednak wybrać, choć na chwilę, na Greenpoint - chociażby po to, by zjeść pomidorową zupę. Smakuje "jak u mamy" - ręczę głową.
- Dzielnice Nowego Jorku zamieszkiwane przez Polaków: Greenpoint, południowy Brooklyn, Staten Island, Queens-Ridgewood, Maspeth, Middle Village
- 1,3 mln nowojorczyków przyznaje się do polskiego pochodzenia
- Instytucje założone przez Polonusów w Nowym Jorku: Fundacja Kościuszkowska, Polski Instytut Naukowy, Fundacja Paderewskiego, Instytut Józefa Piłsudskiego.
Większość z ludzi wybierających się w podróż do Nowego Jorku nie wróci szybko do kraju. Legenda Ameryki, gdzie - jeśli kto chce - może się dorobić, wciąż jest żywa. Czar "american way of life" nie umrze tak szybko, podsycany przez kolorowe obrazki współczesnej popkultury i opowieści (czasem prawdziwe) o sukcesie naszych rodaków za oceanem. O dziwo - choć w Unii Europejskiej pracy dla Polaków jest coraz więcej, to samoloty do Nowego Jorku czy Chicago wciąż latają pełne. Przyszli współtowarzysze podróży przez Atlantyk dzielą się na kilka grup. Pierwsza z nich, i bodaj największa, to właśnie ci marzyciele, w większości prości ludzie z Łomży i okolic, chcący doświadczyć amerykańskiej legendy na własnej skórze. Wyjeżdżają z turystycznymi wizami i wkrótce powiększą społeczność nielegalnych imigrantów, będą drżeć przed kontrolami funkcjonariuszy Immigration Office, urzędników imigracyjnych o uprawnieniach policyjnych. Złapany "nielegalny" nie ma zbyt wiele szans na pozostanie w USA, zwykle czeka go areszt i deportacja. Drugą grupę tworzą ci szczęśliwcy, którzy posiadają zielone karty uprawniające do pobytu i legalnej pracy w Stanach Zjednoczonych. Green Card - "piękny obiekt pożądania" wszystkich nielegalnych imigrantów. Trzecią, niewielką grupę podróżnych stanowią studenci, wyjeżdżający legalnie do USA w ramach projektu Work and Travel. Czwarta grupa to obcokrajowcy, którzy wybrali polskiego przewoźnika i przesiadkę w Warszawie.
Po dokonaniu odprawy, szczegółowej kontroli bezpieczeństwa przy wejściu do strefy wolnocłowej, wszystkich nas czeka już tylko lot. Jeszcze tylko szybkie zakupy, zajęcie miejsca w samolocie i nerwowe oczekiwanie na start. Dziś kapitanem Boeinga jest kobieta, fakt ten nie wzbudza jednak poruszenia. Po pół godzinie jesteśmy w powietrzu, w dole niknie stolica. Good bye Warsaw, good bye Poland!
Po dziewięciu godzinach podróży samolot przelatuje nad Long Beach. Lądowanie w burzy, samolotem trzęsie i kołysze na lewo i prawo. Niektórym z podróżnych wyrywają się okrzyki przerażenia, jednak po paru minutach maszyna płynnie i lekko osiada na płycie lotniska Johna Kennedy'ego. Oklaski. Jeszcze tylko kontrola imigracyjna, otrzymanie wizy wjazdowej i Nowy Jork stanie przed nami otworem. Przedtem jednak trzeba odstać swoje w następnej kolejce. W tym samym czasie przyleciały trzy samoloty - w hali kontroli w ogonku czeka ponad tysiąc zmęczonych ludzi. Urzędnicy Immigration Office nie spieszą się jednak - nie pracują na akord, poza tym kontrola musi być szczegółowa. Każdy musi się wyspowiadać z celu podróży oraz zostawić odcisk palca. Urzędnik sprawdza dane w komputerowej bazie danych i fotografuje także twarz. - Jak długi pobyt w USA? Tylko tydzień? - dziwi się urzędnik, na wszelki wypadek ogląda jeszcze bilet powrotny, po czym bez słowa wpina do paszportu wizę wjazdową. Deportacje Polaków prosto z lotniska zdarzają się bardzo rzadko, choć podróżni opowiadają sobie w kolejce do kontroli mrożące krew w żyłach historie o aresztach deportacyjnych, kajdankach i zakazie wjazdu na teren USA. Wizy otrzymują nawet spośród Polaków, którzy nie potrafią powiedzieć słowa po angielsku. Dokumenty jednak w porządku, promesa wizowa w paszporcie jest - nie ma zatem powodu do podejrzeń, że podróżny zamierza podjąć nielegalną pracę, choć w rzeczywistości najczęściej tak właśnie będzie.
Pierwsza wizyta w polskiej dzielnicy. Little Poland, jak czasem mieszkańcy Nowego Jorku nazywają Greenpoint, sprawia wrażenie prowincjonalnego miasteczka gdzieś na wschodzie Polski. Gdyby nie typowa brooklyńska zabudowa dzielnicy oraz obecność czarnoskórych, Azjatów i Irlandczyków, można by pomyśleć, że tuż za rogiem natkniemy się na zapyziały przystanek PKS na wylotówce w kierunku do Warszawy.
Polska dzielnica położona jest na górnym Brooklynie. Od północy graniczy z Queensem, jej wschodnią granicę wyznacza brzeg East River, z którego można podziwiać panoramę środkowego Manhattanu. Idąc z Greenpointu na południe dotrzemy do Williamsburga, dzielnicy Brooklynu, gdzie również mieszkają Polacy, wtopieni jednak w wielonarodową społeczność. Zachodnia granica "małej Polski" to droga szybkiego ruchu BQE (Brooklyn-Queens Expressway). Życie Greenpointu skupia się wokół zaledwie dwóch alei: Greenpoint Avenue i Manhattan Avenue. Te dwie ulice to centrum handlowo-usługowe. Pełno tu sklepów, sklepików, piekarni, barów, salonów fryzjerskich. Wszędzie szyldy po polsku, polska mowa, polskie zwyczaje i polskie kuchenne zapachy. Co ciekawe - tylko część z lokali i zakładów należy do nowojorskich Polaków, prawie wszędzie jednak pracują nasi rodacy, co oznajmiane jest na specjalnych wywieszkach o treści "Mówimy po polsku".
Polską specjalnością są w dzielnicy zakłady fryzjerskie i kosmetyczne, na które natknąć się można niemal na każdym kroku oraz kilkanaście polskich jadłodajni - barów przypominających wystrojem polskie bary mleczne z czasów realnego socjalizmu. Byle jaka posadzka, brzydki wystrój, sklejkowe stoły i metalowe krzesła. Za to jedzenie o niebo lepsze - królują schaboszczaki, klopsy, pierogi, zupa pomidorowa. Do tego polskie piwo. I klientów nie brakuje: bary odwiedza mnóstwo polskich robotników, ale też i Amerykanie, bo bardzo tanio i dość smacznie, choć tradycyjnie po polsku, czyli - tłusto.
Według powszechnej opinii bar to dobry biznes - po Greenpoincie krążą legendy o dobrobycie, w jakim pławią się ich właściciele. Marek, 23-letni robotnik budowlany, z którym siedzę przy stoliku siorbiąc żurek z jajkiem mówi, że właściciel lokalu zawdzięcza biznes nieszczęściu. W pracy uległ wypadkowi - ciężkie złamanie uda. Adwokaci zajęli się jego sprawą, gdy leżał w szpitalu. - Namówili go na proces o odszkodowanie, obiecali, że jak przegrają, to nie wezmą od niego grosza. Ale jak wygrają, to on im odpali duży procent - opowiada. - I tak było. Chłop był niezdolny do pracy. Wygrał w sądzie sprawę, dostał mnóstwo kasy i założył garkuchnię. Teraz mieszka na Staten Island, w dzielnicy bogaczy - dodaje. Podobno w okolicy, gdzie swój nowojorski dom ma Mick Jagger. - A wiesz, ten właściciel to nawet nie zna angielskiego - śmieje się mój rozmówca.
Z językiem angielskim to w ogóle kłopot na Greenpoincie. Spora część polskiej społeczności dzielnicy mówi tylko ojczystym językiem. Ci nie mają szans na dobre zatrudnienie, nawet jeśli są w USA legalnie. W pracy trzeba się dogadać i z pracodawcą i ze współpracownikami. Pani Janina z Łomży, która pracuje jako woźna w publicznej szkole podstawowej, zna angielski na tyle, by nie chodzić już "na plejsy" (sprzątać domy bogatych nowojorczyków). - Jest dobrze, odprowadzam dzieci do gimbusów, robota mało stresująca, choć kolorowych dużo. Da się z tego jakoś wyżyć - opowiada w kolejce w słynnej w całej okolicy piekarni Syrena, gdzie chleb pachnie prawdziwym chlebem. - Tam u was w Polsce to teraz dobrze się dzieje, porządki - mówi 43-latka i ubiega moje pytanie: - Ale ja nie chcę wracać, ja jestem tu legalna. No wie pan, greencard mam - pokazuje mi wyjętą z portfela plastikową kartę formatu kredytówki. Nie chce jechać do Wielkiej Brytanii? - pytam. - Panie, ja już tu wrosłam - macha ręką. Pani Janina od 16 lat nie była w kraju. Za to w Nowym Jorku odwiedziła ją dwukrotnie starsza siostra z dorastającą córką. Pracowały pół roku "na plejsach".
Polacy mieszkający w innych, lepszych dzielnicach Nowego Jorku nazywają Greenpoint "polskim gettem" i podkreślają, że przybysz z kraju, jeśli szybko nie opuści tego miejsca, to już nigdy się z tej społeczności nie wyrwie. Przedmiotem drwin są nie tylko małomiasteczkowe polskie zwyczaje przeszczepione na nowojorski grunt, ale także język polski, pełen śmiesznych amerykanizmów. Plejsy (ang. place), kara (rodzaj żeński! car - samochód), korner (corner - róg, zakręt), kakroć (pogardliwe określenie Latynosów, od cockroach - karaluch), Margines Bulwar (McGuinness Boulevard - jedna z większych ulic przebiegająca przez Greenpoint). Little Poland nie cieszy się również sławą wśród samych nowojorczyków. Jesienią 2006 roku David Langlieb, prominentny pracownik Departamentu Parków i Rekreacji miasta Nowy Jork opublikował artykuł, w którym naubliżał polskiej społeczności. Według niego dzielnica jest"brzydsza niż półgłówki, które tam żyją", samych mieszkańców określił mianem "robactwa" i dodał, że należy ich "wykurzyć". Artykuł wywołał burzę - Polaków wzięły w obronę znane nowojorskie pisma, m.in. "Daily News" i "New York Sun", protesty do Departamentu Parków i Rekreacji słali też wykładowcy Uniwersytetu Nowojorskiego, Alex Strozynski (dziennikarz polskiego pochodzenia, laureat Nagrody Pulitzera), miejscy radni, Kongres Polonii Amerykańskiej (KPA) stanu Nowy Jork. W efekcie Langlieb przeprosił mieszkańców Greenpointu, podkreślił, że sam tu mieszka, w dodatku lubi tę dzielnicę, a publikacja była tylko satyrą.
Greenpoint nie jest jednak czarną dziurą, senną prowincją w centrum metropolii, bez jakiejkolwiek kultury - jak chcieliby widzieć to miejsce niektórzy. Z Little Poland związany jest opiniotwórczy dziennik "Nowy Dziennik - Polish Daily News", gazeta stworzona w 1971 roku przez Bolesława Wierzbiańskiego, wybitnego polskiego intelektualistę, dziennikarza, wydawcę i działacza polonijnego. W "zielonym punkcie" odbywają się również liczne koncerty artystów z Polski, tu występują polscy aktorzy. W dzielnicy działa kilka polskich księgarni, gdzie kupić można nie tylko poradniki, prasę i beletrystykę, ale najlepszą literaturę wydawaną przez oficyny wydawnicze w Polsce. Biznes księgarski nie jest łatwy - właściciele księgarni wypowiadają się w podobnym tonie: - Sklepy istnieją głównie dzięki poradnikom i literaturze popularnej (romanse, fantastyka). Miłośników książek z wyższej półki jest znacznie mniej, jednak podobnie jest także w Polsce. Od kilku lat do krajobrazu Greenpointu należą także młodzi artyści, studenci akademii sztuk pięknych oraz młodzież alternatywna - Little Poland wybrali ze względu na bliskość Manhattanu. Wystarczy kilkanaście minut, by dojechać metrem na wyspę, a ceny mieszkań na Greenpoincie są o wiele niższe, co czyni tę dzielnicę atrakcyjną dla posiadaczy mniej zasobnych portfeli.
Dla turysty z Polski Greenpoint nie jest może najciekawszym miejscem. Polskiej dzielnicy trudno byłoby konkurować z takimi atrakcjami Nowego Jorku jak Most Brookliński, Statua Wolności, Piąta Aleja, Park Centralny, Muzeum Metropolitalne. Stęsknieni za polską małomiasteczkową, ale też swojską, atmosferą powinni się jednak wybrać, choć na chwilę, na Greenpoint - chociażby po to, by zjeść pomidorową zupę. Smakuje "jak u mamy" - ręczę głową.
- Dzielnice Nowego Jorku zamieszkiwane przez Polaków: Greenpoint, południowy Brooklyn, Staten Island, Queens-Ridgewood, Maspeth, Middle Village
- 1,3 mln nowojorczyków przyznaje się do polskiego pochodzenia
- Instytucje założone przez Polonusów w Nowym Jorku: Fundacja Kościuszkowska, Polski Instytut Naukowy, Fundacja Paderewskiego, Instytut Józefa Piłsudskiego.
Jerzy Piątek polska.pl
Komentarze |