Kielce v.0.8

Muzyka
Heineken Open'er 2008

 drukuj stron�
Muzyka Recenzje Muzyka
Wys�ano dnia 07-07-2008 o godz. 10:00:00 przez much 1073

Trzy dni koncertów, kilka wielkich światowych gwiazd, zastępy reprezentantów polskiej alternatywy plus jedna legenda muzyki rockowej. Zakończył się bardzo udany tegoroczny Heineken Open'er Festival.

- Ktoś ma ochotę pośpiewać z wujkiem Johnnym? - krzyczał ze sceny John Lydon, a z kilku tysięcy gardeł pod sceną wydobyło się głośne bezkształtne: "Yeaaah!". To był jeden z kulminacyjnych punktów drugiego dnia Open'era.

Lydon, swego czasu znany jako Johnny Rotten, przyjechał na festiwal z legendą muzyki punkowej grupą Sex Pistols. Z Rottena - zadziornego londyńskiego łobuza w podartym T-shircie, który razem z kumplami z zespołu rzucił w drugiej połowie lat 70. wyzwanie muzycznemu establishmentowi - zostało niewiele.

Niby wykonuje te same gesty, ma ten sam niewyparzony język, ale trudno uwierzyć, aby komukolwiek przyszło do głowy wciąż traktować go jako reprezentanta punkowego buntu. Podobnie zresztą jak trudno szukać tego buntu w całym Sex Pistols.

Najlepiej trzyma się basista Glen Matlock - szczupły, na scenie pełen młodzieńczej energii. Perkusista Paul Cook ma twarz pooraną zmarszczkami, a gitarzysta Steve Jones wygląda niczym poczciwy grubas, który na scenie znalazł się przez przypadek, bo pomylił drogę do swojego ulubionego pubu.

Nie ma się co oszukiwać - reaktywowane Sex Pistols jedynie odcina kupony od dawnej sławy i kontestacji. Ale chyba nikomu specjalnie to nie przeszkadza. Wydaje się, że grupę i publiczność wiąże niewypowiedziana umowa. Pistolsi udają, że podchodzą na poważnie do dzisiejszego grania (choć w tekstach wygłaszanych przez Lydona ze sceny dawało się wyczuć sporą porcję autoironii), a publiczność udaje, że nie zauważa, jak źle brzmi dziś słynny zespół, i po prostu świetnie bawi się przy piosenkach, które kiedyś były symbolem punkowej rewolty.

Mogący pomieścić kilka tysięcy fanów namiot (Pistolsi nie wystąpili na scenie głównej, lecz jednej z bocznych aren festiwalu) pękał w szwach, co najmniej drugie tyle widzów musiało tłoczyć się na zewnątrz, a gdy zabrzmiały pierwsze takty otwierającego koncert "Pretty Vacant" pod sceną zakotłowało się najprawdziwsze punkowe pogo.

Wokół tego koncertu przed tegorocznym Open'erem narosło najwięcej chyba oczekiwań i emocji. Dość powiedzieć, że od rana po festiwalu krążyła plotka o odwołanym przyjeździe Pistolsów. Występ punkowej legendy łatwo mógł się okazać wielkim niewypałem. Okazał się wydarzeniem. Bardzo przewrotnym, bo oglądanie Pistolsów małpujących gesty sprzed lat zarazem cieszyło okazją spotkania z - bądź co bądź - ikoną muzyki rockowej, śmieszyło i prowokowało do niezbyt optymistycznych przemyśleń o nietrwałości popkulturowych mitów.

Sex Pistols znakomicie wpisali się w program koncertowej soboty - dnia, który widzom na Open'erze zaoferował chyba najwięcej emocji i różnorodności. Chwilę przed punkową legendą w tym samym namiocie zakręconą mieszanką folku, elektroniki i kabaretu czarowała amerykańska grupa Cocorosie. Wielkie rzeczy działy się na scenie głównej - kapitalny koncert dali mistrzowie gitarowego chłodu i melancholii, nowojorczycy z Interpolu, na koniec dnia klimatycznym soulem nerwy koiła Erykah Badu.

Ale wszystkim show ukradł Jay-Z. Nowojorski raper, który obwołał się królem hip-hopu, udowodnił, że w pełni zasługuje na ten tytuł.

Zrobił rzecz rzadką - hip-hop, gatunek nie zawsze koncertowy, a już na pewno nie zawsze festiwalowy, w jego wydaniu od pierwszych taktów porwał tłumy do wspólnej zabawy. Kilkudziesięciotysięczna armia fanów falowała pod sceną w rytm hiphopowych nawijek, które Jay wyrzucał z siebie na tle podkładów podkradzionych z typową dla niego arogancją z numerów Jackson 5, Prodigy, Amy Winehouse, a nawet AC/DC.

To nie był tylko koncert hiphopowy - imponujący pokaz scenicznej siły i stylistycznej sprawności Jaya. To była niesamowita żonglerka muzycznymi cytatami, w której niczym w lustrze przeglądały się wszystkie tendencje obowiązujące we współczesnym popie - nieustanne czerpanie z przeszłości, gra konwencjami, przełamywanie barier gatunków.

Piątek nie zostawił aż tak silnych wrażeń. Choć miał jedną gwiazdę, która - podobnie jak Jay-Z, mimo że przy użyciu kompletnie innych środków - w brawurowym stylu pokazała, na czym polega dziś muzyka rozrywkowa. Grupa The Raconteurs ze znanym z The White Stripes Jackiem White'em zaserwowała publiczności diabelnie stylowy powrót do lat 70. w świat brzmień hard i blues-rocka. Niby archaiczny, a jednak piekielnie współczesny. Udowadniający, że style i konwencje mogą się zmieniać, ale w dobrym graniu podrasowanym dawką prawdziwych emocji czas przestaje mieć znaczenie.

Takiej ponadczasowej siły brakowało trochę grającym tego samego dnia Editorsom i Roisin Murphy. Chociaż i bez tego oba te występy zapadały w pamięć. Były swoim przeciwieństwem - The Editors, występując jeszcze przy dziennym świetle, pokazali, że dzisiejszy gitarowy rock grany z klasą broni się bez dodatkowych fajerwerków. Murphy - jak na divę muzyki klubowej przystało - dała prawdziwe show z imponującą oprawą wizualną i campowymi przebierankami, w których było więcej z klimatu pokazu mody niż koncertu pop.

Jej występ stanowił tylko przygrywkę do ostatniego dnia festiwalu - niedziela z Goldfrapp, Massive Attack i The Chemical Brothers grającymi na dużej scenie była prawdziwym świętem muzyki klubowej i fantastycznym przeglądem najważniejszych trendów dominujących w ostatnich latach na tanecznych parkietach i w klubowych chilloutach.

- Macie tu naprawdę niezły festiwal - rzucił do mikrofonu lider Interpolu Paul Banks. Łatwo przypisać to kurtuazji. Tym bardziej że chwilę wcześniej jego zespół pomylił się w piosence i trzeba było jakoś zagadać tę ewidentną wpadkę.

Ale nie ma powodów, aby nie wierzyć Paulowi. Open'er ma kilka mankamentów. Wystarczy choćby wymienić nagłośnienie - momentami za słabe na scenie głównej, źle ustawione na scenie "world" (co skutecznie zrujnowało choćby występ Amerykanów z DeVotchKi). To jednak kwestie techniczne, a te zawsze można łatwo poprawić. Poza nimi Open'er to "naprawdę niezły festiwal". Z jednej strony okazja do konfrontacji największymi gwiazdami współczesnej muzyki rozrywkowej. Z drugiej - świetny przegląd lokalnej alternatywy. Od barwnego, odrobinę kabaretowego, łączącego w beztroski sposób rock, punk i pop Biffa po przestrzenną, bardzo plastyczną postrockową muzykę California Stories Uncovered - poza wielkimi nazwiskami kuszącymi ze sceny głównej festiwal daje okazję prezentacji na bocznych arenach młodym polskim wykonawcom.

Te koncerty też mają swoją publiczność - nie jest przecież przypadkiem, że w tym roku ze sceny głównej imprezę w piątek otworzyły polskie Muchy. Zespół, którego miejsce jeszcze chwilę temu było właśnie wśród "młodych i utalentowanych".


Gazeta Wyborcza


Komentarze

Error connecting to mysql