Teatr Recenzje Kultura
Wys�ano dnia 03-01-2006 o godz. 08:00:00 przez pala2 620
Wys�ano dnia 03-01-2006 o godz. 08:00:00 przez pala2 620
Rozbiory Polski, powstanie kościuszkowskie, panowanie Stanisława Augusta Poniatowskiego to niezwykle barwne czasy naszej historii. Nic dziwnego, że Krzysztof Galos postanowił je przenieść na scenę. Swoje dzieło zatytułował "Historia honoru i głupoty polskiej według Kitowicza". |
Za bazę posłużyły mu "Pamiętniki, czyli Historia polska" Jędrzeja Kitowicza, zapis politycznych i kulturalnych dziejów państwa polskiego w latach 1743 - 1798. Kitowicz niezwykle osobiście i interesująco porządkuje i opisuje wydarzenia, w jakich przyszło mu uczestniczyć. Gruba, bo licząca ładnych kilkaset stron "Historia" napisana jest pięknym barokowym językiem, pełna anegdot, komentarzy. Porywanie się na adaptację tych pamiętników - chociażby ze względu na objętość - jest osiągnięciem wielkim i niezaprzeczalnym. Czy jednak udało się reżyserowi zainteresować nas tą niezwykła kartą z dziejów naszego państwa?
Myślę, że nie. Inscenizacja pozostawia wiele do życzenia. Przede wszystkim jest za długa, zbyt mało dynamiczna i niepokojąco przypomina... akademie szkolne sprzed co najmniej 20 lat. Można uznać, że to edukacyjny plus tej inscenizacji (chyba właśnie dla szkół powstał ten spektakl), bo przecież współczesna młodzież nie ma pojęcia o takich akademiach. Widocznie reżyser uznał, że to koszmarny błąd, i postanowił poinformować młodych, jak ich rodzice, dziadkowie i starsze rodzeństwo cierpieli w szkole, słuchając lub przepuszczając przez swoje gardła pieśni i wiersze o Leninie, Uljanowsku, Stalinie i wielu wielu innych kiedyś poprawnych politycznie pretekstach. W celu przybliżenia specyfiki akademii reżyser zastosował niezwykle "nowatorskie" rozwiązania sceniczne. Te wspaniałe ustawienia aktorów: w trójkąt, wszyscy tyłem, jeden po środku przodem, albo grupa, kontra jedna aktorka na skraju sceny, krzycząca coś o Polsce. Aż rozrzewnienie człowieka chwyta za gardło i puścić nie chce (mnie to dwa tygodnie trzymało ;) - dlatego tak późno ta recenzja)...
Jaki będzie tego efekt? Myślę, że nie najciekawszy. Jeśli w jakimkolwiek odbiorcy tli się iskierka miłości, czy zainteresowania rozbiorową historią Polski, to po tym spektaklu z pewnością zgaśnie. Trudno się dziwić, jeśli obrady sejmu przypominają raczej spotkanie pod blokiem, powstanie, gdyby nie głos narratora z offu, wyglądałoby na jakąś przepychankę, a w podgryzanie plastikowych połciów mięsa przez Kokoszę to nie uwierzy nawet przedszkolak. Wszystko jakieś sztuczne, nieprawdziwe...
Autor adaptacji i reżyser w jednej osobie włożył niemało wysiłku, aby wytłumaczyć nam, co oglądamy: dodał narratora, uwspółcześnił język. Próbował wtłoczyć życie w ten spektakl wszelkimi możliwymi kanałami, zapomniał jednak o tym, co najważniejsze dla teatru i spektaklu, czyli o aktorach. Prawie każdy z nich gra na scenie po kilka ról. Dużo energii zabiera im przebieranie, wbieganie na scenę, wybieganie z niej. Są trybikami w maszynie bez wielkich szans na zaprezentowanie swojego warsztatu, a gdy już mają taką możliwość, często wybierają złudną drogę nadekspresji, która wali po oczach i uszach, razi sztucznością i nieprawdą. Jedynym jaśniejszym aktorsko punktem tej inscenizacji jest Joanna Kasperek jako caryca Katarzyna. Wspaniała jest scena "namaszczenia" Stanisława Augusta, w której treść, dzięki łóżkowym wygibasom pary aktorów, nabiera ciekawego i, co ważne, zrozumiałego dla wszystkich znaczenia.
Ten spektakl to raczej zbiór niezbyt ściśle połączonych epizodów z historii Polski. Na dodatek czasami niezrozumiale albo banalnie zinterpretowanych. Konia z rzędem temu, kto rozszyfrował, dlaczego obok panów w strojach z epoki stoi... baletnica w getrach. A może ktoś wytłumaczy mi, co znaczą plastikowe udźce zjeżdżające na sznurkach? Za doskonały przykład banalności interpretacyjnej uznaję "zejście do piwnicy" Stanisława Augusta Poniatowskiego. Pewnie wielu widzów kieleckiego teatru nie wiedziało, że takie "urządzonko" w scenie jest. Więc znowu mamy walor edukacyjny spektaklu: możliwości techniczne sceny Teatru im. Żeromskiego.
Jaki jest w takim razie zamysł tego przedstawienia? Podobno chodzi o to, aby pokazać, że współcześnie dzieje się dokładnie to samo, co w czasach Polski rozbiorowej: że kwitnie korupcja, posłowie się kłócą i załatwiają pokątnie swoje interesy, że papugujemy obce kraje, a sąsiadujące mocarstwa, zwłaszcza Rosja, nadal mają dużo do powiedzenia. Nic odkrywczego. Na dodatek wszystko to skomentowane jest jedynie wykrzyczanymi dramatycznie pytaniami w stylu: jak kochać Polskę, gdzie jesteś Polsko. I znowu akademia się kłania. Chyba nie tędy droga. Nie tak powinien wyglądać współczesny teatr, który chce w przebraniu historycznym pokazywać nam ułomności naszych czasów. Bo tylko w żywym, prawdziwym ukazaniu historii możemy odkryć coś, co zmieni naszą współczesność. Nie wskrzeszajmy duchów przeszłości w tak upiorny, nudny, nieszczery sposób, bo zrazimy widzów nie tylko do historii, ale także a może przede wszystkim, do teatru.
To wielki wyczyn, aby tchnąć życie w coś zmurszałego, przykrytego pajęczyną. I udaje się to tylko nielicznym. (Nie chciałam, ale muszę. Chodzi na przykład o "Opis obyczajów" Kitowicza w reżyserii Mikołaja Grabowskiego z Teatru STU). Twórcom kieleckiego przedstawienia na pewno się nie powiodło. Istnieje oczywiście możliwość, że moja niechęć do "Historii..." jest tylko i wyłącznie kwestią rozminięcia się moich oczekiwań co do tego spektaklu z tym, co na scenie zobaczyłam. Być może jestem za głupia, aby zrozumieć wszystkie niuanse tej inscenizacji. Może ta baletnica, narrator, "akademiowość" spektaklu ma dużo głębsze uzasadnienie, którego nie udało mi się odkryć. Może to nawiązanie do efektu obcości Brechta? :) Tytuły do scen, dystans historyka w stosunku do wydarzeń... Może ten klucz byłby dobry...:)
Wiem jedno: kocham teatr i oglądam spektakle od wielu lat. Widziałam dużo świetnych, dobrych, średnich i tych całkiem złych przedstawień. Kielecka "Historia" nie przypadła mi do gustu. I żałuję, że w ten niezbyt szczęśliwy sposób rozpoczęły się obchody jubileuszu kieleckiej sceny, na której kiedyś działali Irena i Tadeusz Byrscy, czy Bogdan Augustyniak. Dlatego z okazji Nowego Roku życzę dyrekcji i całemu zespołowi ciekawszych przedstawień, wspanialszych reżyserów, lepszego doboru repertuaru. Oby o naszym Teatrze im. Żeromskiego mówiła cała Polska. I to nie tylko z powodu przyjazdu do Kielc autora jakiejś sztuki. No właśnie... Kitowicza na premierę zaprosić się nie dało...
Myślę, że nie. Inscenizacja pozostawia wiele do życzenia. Przede wszystkim jest za długa, zbyt mało dynamiczna i niepokojąco przypomina... akademie szkolne sprzed co najmniej 20 lat. Można uznać, że to edukacyjny plus tej inscenizacji (chyba właśnie dla szkół powstał ten spektakl), bo przecież współczesna młodzież nie ma pojęcia o takich akademiach. Widocznie reżyser uznał, że to koszmarny błąd, i postanowił poinformować młodych, jak ich rodzice, dziadkowie i starsze rodzeństwo cierpieli w szkole, słuchając lub przepuszczając przez swoje gardła pieśni i wiersze o Leninie, Uljanowsku, Stalinie i wielu wielu innych kiedyś poprawnych politycznie pretekstach. W celu przybliżenia specyfiki akademii reżyser zastosował niezwykle "nowatorskie" rozwiązania sceniczne. Te wspaniałe ustawienia aktorów: w trójkąt, wszyscy tyłem, jeden po środku przodem, albo grupa, kontra jedna aktorka na skraju sceny, krzycząca coś o Polsce. Aż rozrzewnienie człowieka chwyta za gardło i puścić nie chce (mnie to dwa tygodnie trzymało ;) - dlatego tak późno ta recenzja)...
Jaki będzie tego efekt? Myślę, że nie najciekawszy. Jeśli w jakimkolwiek odbiorcy tli się iskierka miłości, czy zainteresowania rozbiorową historią Polski, to po tym spektaklu z pewnością zgaśnie. Trudno się dziwić, jeśli obrady sejmu przypominają raczej spotkanie pod blokiem, powstanie, gdyby nie głos narratora z offu, wyglądałoby na jakąś przepychankę, a w podgryzanie plastikowych połciów mięsa przez Kokoszę to nie uwierzy nawet przedszkolak. Wszystko jakieś sztuczne, nieprawdziwe...
Autor adaptacji i reżyser w jednej osobie włożył niemało wysiłku, aby wytłumaczyć nam, co oglądamy: dodał narratora, uwspółcześnił język. Próbował wtłoczyć życie w ten spektakl wszelkimi możliwymi kanałami, zapomniał jednak o tym, co najważniejsze dla teatru i spektaklu, czyli o aktorach. Prawie każdy z nich gra na scenie po kilka ról. Dużo energii zabiera im przebieranie, wbieganie na scenę, wybieganie z niej. Są trybikami w maszynie bez wielkich szans na zaprezentowanie swojego warsztatu, a gdy już mają taką możliwość, często wybierają złudną drogę nadekspresji, która wali po oczach i uszach, razi sztucznością i nieprawdą. Jedynym jaśniejszym aktorsko punktem tej inscenizacji jest Joanna Kasperek jako caryca Katarzyna. Wspaniała jest scena "namaszczenia" Stanisława Augusta, w której treść, dzięki łóżkowym wygibasom pary aktorów, nabiera ciekawego i, co ważne, zrozumiałego dla wszystkich znaczenia.
Ten spektakl to raczej zbiór niezbyt ściśle połączonych epizodów z historii Polski. Na dodatek czasami niezrozumiale albo banalnie zinterpretowanych. Konia z rzędem temu, kto rozszyfrował, dlaczego obok panów w strojach z epoki stoi... baletnica w getrach. A może ktoś wytłumaczy mi, co znaczą plastikowe udźce zjeżdżające na sznurkach? Za doskonały przykład banalności interpretacyjnej uznaję "zejście do piwnicy" Stanisława Augusta Poniatowskiego. Pewnie wielu widzów kieleckiego teatru nie wiedziało, że takie "urządzonko" w scenie jest. Więc znowu mamy walor edukacyjny spektaklu: możliwości techniczne sceny Teatru im. Żeromskiego.
Jaki jest w takim razie zamysł tego przedstawienia? Podobno chodzi o to, aby pokazać, że współcześnie dzieje się dokładnie to samo, co w czasach Polski rozbiorowej: że kwitnie korupcja, posłowie się kłócą i załatwiają pokątnie swoje interesy, że papugujemy obce kraje, a sąsiadujące mocarstwa, zwłaszcza Rosja, nadal mają dużo do powiedzenia. Nic odkrywczego. Na dodatek wszystko to skomentowane jest jedynie wykrzyczanymi dramatycznie pytaniami w stylu: jak kochać Polskę, gdzie jesteś Polsko. I znowu akademia się kłania. Chyba nie tędy droga. Nie tak powinien wyglądać współczesny teatr, który chce w przebraniu historycznym pokazywać nam ułomności naszych czasów. Bo tylko w żywym, prawdziwym ukazaniu historii możemy odkryć coś, co zmieni naszą współczesność. Nie wskrzeszajmy duchów przeszłości w tak upiorny, nudny, nieszczery sposób, bo zrazimy widzów nie tylko do historii, ale także a może przede wszystkim, do teatru.
To wielki wyczyn, aby tchnąć życie w coś zmurszałego, przykrytego pajęczyną. I udaje się to tylko nielicznym. (Nie chciałam, ale muszę. Chodzi na przykład o "Opis obyczajów" Kitowicza w reżyserii Mikołaja Grabowskiego z Teatru STU). Twórcom kieleckiego przedstawienia na pewno się nie powiodło. Istnieje oczywiście możliwość, że moja niechęć do "Historii..." jest tylko i wyłącznie kwestią rozminięcia się moich oczekiwań co do tego spektaklu z tym, co na scenie zobaczyłam. Być może jestem za głupia, aby zrozumieć wszystkie niuanse tej inscenizacji. Może ta baletnica, narrator, "akademiowość" spektaklu ma dużo głębsze uzasadnienie, którego nie udało mi się odkryć. Może to nawiązanie do efektu obcości Brechta? :) Tytuły do scen, dystans historyka w stosunku do wydarzeń... Może ten klucz byłby dobry...:)
Wiem jedno: kocham teatr i oglądam spektakle od wielu lat. Widziałam dużo świetnych, dobrych, średnich i tych całkiem złych przedstawień. Kielecka "Historia" nie przypadła mi do gustu. I żałuję, że w ten niezbyt szczęśliwy sposób rozpoczęły się obchody jubileuszu kieleckiej sceny, na której kiedyś działali Irena i Tadeusz Byrscy, czy Bogdan Augustyniak. Dlatego z okazji Nowego Roku życzę dyrekcji i całemu zespołowi ciekawszych przedstawień, wspanialszych reżyserów, lepszego doboru repertuaru. Oby o naszym Teatrze im. Żeromskiego mówiła cała Polska. I to nie tylko z powodu przyjazdu do Kielc autora jakiejś sztuki. No właśnie... Kitowicza na premierę zaprosić się nie dało...
Komentarze
|