Muzyka Rozmowy
Wys�ano dnia 21-09-2009 o godz. 16:14:52 przez kuba 5373
Wys�ano dnia 21-09-2009 o godz. 16:14:52 przez kuba 5373
Jak sam mówi, przedstawiać go nie trzeba, zatem, po prostu: z Krzysztofem Pendereckim rozmawia Jakub Wątor. |
Chcę porozmawiać o panu, nie o muzyce, tylko tu nasuwa się pierwsze pytanie - czy pan o czymkolwiek innym potrafi mówić tak pięknie, jak o muzyce?
Trudno mi powiedzieć. To się zaraz okaże.
Ludzie odbierają pana jak pomnik. Powinien pan stać już obok Mickiewicza na Rynku w Krakowie...
Akurat w Krakowie mój pomnik raczej nigdy się nie znajdzie, ale owszem jest kilka miejsc, gdzie na pewno stanę na cokole.
Ma pan wrażenie takiego odbioru wśród ludzi? Odbioru pomnikowego?
Na takie pytanie trudno jest odpowiedzieć. Trzeba by zapytać ludzi. Moja muzyka weszła do pewnego kanonu. Poza tym dokonałem – i wydaje mi się to najważniejsze – pewnego przełomu w awangardzie, którą w latach 50-tych i 60-tych rozbiłem od środka.
Ludzie zwracają się do pana per maestro lub panie profesorze. Przykłada pan do tego wagę? Jak najlepiej do pana mówić?
Przez całe życie zebrałem mnóstwo tytułów, ale żadnego z nich nie używam. Najlepiej mówić mi: panie Krzysztofie.
A żona ma jakieś zdrobnienie dla pana?
Żona w tym względzie na szczęście nie kombinowała i mówi mi po prostu: Krzysiu.
Co poza sceną muzyczną pan robi? Lubi pan na przykład bankiety?
Mam swoje hobby, a w zasadzie już drugi zawód: botanika. To sprawia mi największą radość. Mam ogród, który rośnie razem ze mną i oczywiście mnie przeżyje. Jeśli pytał pan wcześniej o pomniki, to właśnie te drzewa będą moim pomnikiem, gdy odejdę. Tym bardziej, że wśród moich kolegów na całym świecie nikt takiej pasji do dendrologii nie posiada.
Ten ogród jest dla pana ucieczką. Przed czym?
Jestem człowiekiem bardzo zajętym. Na przykład trzy dni temu byłem w Niemczech, wczoraj miałem koncert w Nicei, a dziś w Kielcach. Tak wygląda moje życie i dlatego ogród to mój azyl, gdzie mogę się skupić, nie znajdą mnie ludzie, mogę popracować. W okresach, gdy komponuję, chcę być sam. Każdy człowiek w jakimś stopniu kryje się w swojej skorupie. Nie jestem reprezentantem muzyki rozrywkowej, który ciągle chce być na afiszach.
Nigdy nie czuł pan takiej chęci jak ci reprezentanci muzyki rozrywkowej?
Ja jestem mimowolnie sławny, ale to mi nie sprawia przyjemności, ani się tym nie egzaltuję.
Bez tego też byłby pan spełniony?
Nie wiem. I tak, i nie. Jeśli robię coś, co znajduje publiczność na całym świecie to jest bardzo przyjemne. Ale to nie znaczy, że muszę się zajmować samą sławą. To się dzieje obok mnie.
I w związku z tą sławą, sukcesami, wspomina pan, że jest znienawidzony przez część swoich kolegów. Jakie tego znaki pan dostawał?
Moja muzyka mocno się rozwinęła. Jak już mówiłem, przetarłem szlaki, na które nikt się wcześniej nie odważył. W latach 60-tych XX wieku nikt nie chciał wrócić do korzeni po to, by określić się, że muzyka jest stałym rozwojem i nie zaczęła się od zera. Jest to kontynuacja wielkiej klasyki.
A odsuwanie mnie na bok? To jest takie zupełnie polskie. Każdy, kto w naszym kraju robi coś innego, jest od razu ściągany z powrotem na dół. To oczywiście nie jest mój żaden problem. Tak, czy inaczej, działam w pojedynkę i znakomicie czuję się sam. Niepotrzebni mi są koledzy, zwłaszcza, gdy wybrzydzają na mnie.
Czyli zawsze na przekór?
Tak, to moja cecha charakterystyczna. Nie idę z prądem, zawsze mam swoje zdanie. Nie boję się samookreślenia, które zawsze jest inne. A poza tym ciągle się zmieniam i moja muzyka się rozwija, jest inna co kilka lat. Wydaje mi się, że reszta ludzi po prostu za tym nie nadąża.
Receptą mojego sukcesu jest jakość mojej muzyki, która jest o wiele bogatsza od pokrewnych sobie. Poza tym poruszanie często niewygodnych, kontrowersyjnych tematów. W latach 50-tych pisałem muzykę sakralną, bo była zabroniona. Potem to sacrum stało się tradycją w mojej twórczości.
W historii znamy przypadki takich artystów, choćby Picasso. On całe życie tworzył coś zupełnie innego, niespodziewanie skręcał w boki lub cofał się. To jest prawdziwa postawa artysty, a u nas tego nie ma. U nas, jak ktoś się czegoś nauczy, to już do końca życia przy tym pozostaje. Artysta musi być przekorny. Przekora to musi być taki chochlik, który w nim siedzi. Za tym chochlikiem sam się często chowam, nie biorę udziału w poważnych dyskusjach. Wolę odskoczyć w bok, albo powiedzieć coś wymijająco.
Poważne dyskusje kojarzą się między innymi z Piwnicą pod Baranami, której był pan jednym z założycieli, ale zaraz potem przestał pan tam bywać. Dlaczego?
Oczywiście to były ciekawe czasy, szczególnie w Krakowie. Piwnicę dostaliśmy na krótki okres, potem nam ją co chwilę zamykali. Byłem w grupie ludzi, którzy na własnych barkach wynosili węgiel z Piwnicy pod Baranami jeszcze przed jej powstaniem. Jednak nie jestem typem człowieka rozrywkowego. Wtedy interesowało mnie to dlatego, bo to było coś wychodzącego na przeciw estetyce i polityce ówczesnego reżimu. Piwnica była ropiejącym wrzodem, którego władze się wstydziły. Z drugiej strony nie miałem czasu, żeby siedzieć tam po nocach, pić i dyskutować. Pisałem w tym czasie swoje utwory. Etos artysty knajpianego zupełnie mnie nie interesował.
Ostatnie pytanie, którego pewnie nikt panu nie zada - jakie chce mieć pan epitafium na swoim grobie?
W pewnym okresie życia człowiek sam sobie stawia takie pytanie. Ja bym chciał, żeby było po prostu: Krzysztof Penderecki. Nie potrzeba nic więcej. Już po nazwisku każdy będzie wiedział, o kogo chodzi.
Jest pan zarozumiały...
Trudno nie być zarozumiałym. Niemal 50 lat temu napisałem przecież "Pasję wg św. Łukasza", która do tej pory uważana jest za największą Pasję po Bachu. W związku z tym nie muszę być skromny.
Trudno mi powiedzieć. To się zaraz okaże.
Ludzie odbierają pana jak pomnik. Powinien pan stać już obok Mickiewicza na Rynku w Krakowie...
Akurat w Krakowie mój pomnik raczej nigdy się nie znajdzie, ale owszem jest kilka miejsc, gdzie na pewno stanę na cokole.
Ma pan wrażenie takiego odbioru wśród ludzi? Odbioru pomnikowego?
Na takie pytanie trudno jest odpowiedzieć. Trzeba by zapytać ludzi. Moja muzyka weszła do pewnego kanonu. Poza tym dokonałem – i wydaje mi się to najważniejsze – pewnego przełomu w awangardzie, którą w latach 50-tych i 60-tych rozbiłem od środka.
Ludzie zwracają się do pana per maestro lub panie profesorze. Przykłada pan do tego wagę? Jak najlepiej do pana mówić?
Przez całe życie zebrałem mnóstwo tytułów, ale żadnego z nich nie używam. Najlepiej mówić mi: panie Krzysztofie.
A żona ma jakieś zdrobnienie dla pana?
Żona w tym względzie na szczęście nie kombinowała i mówi mi po prostu: Krzysiu.
Co poza sceną muzyczną pan robi? Lubi pan na przykład bankiety?
Mam swoje hobby, a w zasadzie już drugi zawód: botanika. To sprawia mi największą radość. Mam ogród, który rośnie razem ze mną i oczywiście mnie przeżyje. Jeśli pytał pan wcześniej o pomniki, to właśnie te drzewa będą moim pomnikiem, gdy odejdę. Tym bardziej, że wśród moich kolegów na całym świecie nikt takiej pasji do dendrologii nie posiada.
Ten ogród jest dla pana ucieczką. Przed czym?
Jestem człowiekiem bardzo zajętym. Na przykład trzy dni temu byłem w Niemczech, wczoraj miałem koncert w Nicei, a dziś w Kielcach. Tak wygląda moje życie i dlatego ogród to mój azyl, gdzie mogę się skupić, nie znajdą mnie ludzie, mogę popracować. W okresach, gdy komponuję, chcę być sam. Każdy człowiek w jakimś stopniu kryje się w swojej skorupie. Nie jestem reprezentantem muzyki rozrywkowej, który ciągle chce być na afiszach.
Nigdy nie czuł pan takiej chęci jak ci reprezentanci muzyki rozrywkowej?
Ja jestem mimowolnie sławny, ale to mi nie sprawia przyjemności, ani się tym nie egzaltuję.
Bez tego też byłby pan spełniony?
Nie wiem. I tak, i nie. Jeśli robię coś, co znajduje publiczność na całym świecie to jest bardzo przyjemne. Ale to nie znaczy, że muszę się zajmować samą sławą. To się dzieje obok mnie.
I w związku z tą sławą, sukcesami, wspomina pan, że jest znienawidzony przez część swoich kolegów. Jakie tego znaki pan dostawał?
Moja muzyka mocno się rozwinęła. Jak już mówiłem, przetarłem szlaki, na które nikt się wcześniej nie odważył. W latach 60-tych XX wieku nikt nie chciał wrócić do korzeni po to, by określić się, że muzyka jest stałym rozwojem i nie zaczęła się od zera. Jest to kontynuacja wielkiej klasyki.
A odsuwanie mnie na bok? To jest takie zupełnie polskie. Każdy, kto w naszym kraju robi coś innego, jest od razu ściągany z powrotem na dół. To oczywiście nie jest mój żaden problem. Tak, czy inaczej, działam w pojedynkę i znakomicie czuję się sam. Niepotrzebni mi są koledzy, zwłaszcza, gdy wybrzydzają na mnie.
Czyli zawsze na przekór?
Tak, to moja cecha charakterystyczna. Nie idę z prądem, zawsze mam swoje zdanie. Nie boję się samookreślenia, które zawsze jest inne. A poza tym ciągle się zmieniam i moja muzyka się rozwija, jest inna co kilka lat. Wydaje mi się, że reszta ludzi po prostu za tym nie nadąża.
Receptą mojego sukcesu jest jakość mojej muzyki, która jest o wiele bogatsza od pokrewnych sobie. Poza tym poruszanie często niewygodnych, kontrowersyjnych tematów. W latach 50-tych pisałem muzykę sakralną, bo była zabroniona. Potem to sacrum stało się tradycją w mojej twórczości.
W historii znamy przypadki takich artystów, choćby Picasso. On całe życie tworzył coś zupełnie innego, niespodziewanie skręcał w boki lub cofał się. To jest prawdziwa postawa artysty, a u nas tego nie ma. U nas, jak ktoś się czegoś nauczy, to już do końca życia przy tym pozostaje. Artysta musi być przekorny. Przekora to musi być taki chochlik, który w nim siedzi. Za tym chochlikiem sam się często chowam, nie biorę udziału w poważnych dyskusjach. Wolę odskoczyć w bok, albo powiedzieć coś wymijająco.
Poważne dyskusje kojarzą się między innymi z Piwnicą pod Baranami, której był pan jednym z założycieli, ale zaraz potem przestał pan tam bywać. Dlaczego?
Oczywiście to były ciekawe czasy, szczególnie w Krakowie. Piwnicę dostaliśmy na krótki okres, potem nam ją co chwilę zamykali. Byłem w grupie ludzi, którzy na własnych barkach wynosili węgiel z Piwnicy pod Baranami jeszcze przed jej powstaniem. Jednak nie jestem typem człowieka rozrywkowego. Wtedy interesowało mnie to dlatego, bo to było coś wychodzącego na przeciw estetyce i polityce ówczesnego reżimu. Piwnica była ropiejącym wrzodem, którego władze się wstydziły. Z drugiej strony nie miałem czasu, żeby siedzieć tam po nocach, pić i dyskutować. Pisałem w tym czasie swoje utwory. Etos artysty knajpianego zupełnie mnie nie interesował.
Ostatnie pytanie, którego pewnie nikt panu nie zada - jakie chce mieć pan epitafium na swoim grobie?
W pewnym okresie życia człowiek sam sobie stawia takie pytanie. Ja bym chciał, żeby było po prostu: Krzysztof Penderecki. Nie potrzeba nic więcej. Już po nazwisku każdy będzie wiedział, o kogo chodzi.
Jest pan zarozumiały...
Trudno nie być zarozumiałym. Niemal 50 lat temu napisałem przecież "Pasję wg św. Łukasza", która do tej pory uważana jest za największą Pasję po Bachu. W związku z tym nie muszę być skromny.
Komentarze |