Teatr Recenzje
Wys�ano dnia 07-04-2006 o godz. 08:00:00 przez agape 728
Wys�ano dnia 07-04-2006 o godz. 08:00:00 przez agape 728
Splątane ludzkie losy - o najnowszym spektaklu Teatru im Żeromskiego pisze dla ''Gazety Wyborczej'' profesor Stanisław Żak. |
Zastanawiający jest tytuł tej sztuki: "Kłopot Pana Boga", bo jest przede wszystkim wieloznaczny, a także ironiczny - nie w stosunku do Stwórcy, lecz do tych, którzy piszą historię. Jak ocenić działalność głównego bohatera? Jak ocenić działania i życie całego pokolenia kolumbów? Wprawdzie kiedyś poeta pisał: "Jeśli komu droga otwarta do nieba - tym, co służą ojczyźnie", ale to było dawno i nie wiem, czy to prawda. Kto dzisiaj chce w tych kategoriach rozważać problemy patriotyzmu i służby społecznej?
Inscenizacja sztuki Jana Krzysztofczyka w kieleckim teatrze wzbudza podziw, po pierwsze, z powodu postawienia problemu granic działania, a po drugie, ze względu na dobrą robotę reżyserską (Piotra Szczerskiego). Zaskakuje też znakomitą scenografią, niezwykle oszczędną, wręcz ascetyczną, przypominającą aranżacje Kotlarczyka: mało przedmiotów na scenie, ale i te, które są, mają sens, funkcjonują, znaczą.
Cały spektakl został ujęty w klamrę - jak strofa poetycka - pierwsza scena: niespodziewany powrót do domu syna, o którym myślano, że zaginął; ostatnia: powrót bohatera do domu. W tym układzie można ująć to tak: w pierwszej scenie narodził się (natus est) nam sceniczny bohater Stefan Wilczyński; w ostatniej - odszedł (obiit) bohater Stefan Wilczyński. Odszedł po niezwykle dramatycznych spięciach nie tyle między światem i nim, ile między jego czynami i sumieniem. To właśnie w sztuce Jana Krzysztofczyka jest interesujące, że wyposażył swojego bohatera w wysokie poczucie sprawiedliwości, wrażliwe sumienie, reagujące - może zbyt emocjonalnie - na przejawy krzywdy.
Koncepcja sceniczna jest nader trafna, zwłaszcza że wypełniona zmieniającymi się scenkami, sytuacjami, związanymi tylko obecnością i udziałem w nich Stefana Wilczyńskiego. Przesuwa się to wszystko przed oczami widza jak taśma filmowa. To także nadaje całemu spektaklowi dynamikę i rytmikę. Patrząc na te sceny-obrazy, miałem wrażenie, że czytam poemat stroficzny.
Autor sztuki miał intencje intelektualnego i psychologicznego pogłębienia postaci bohatera, wskazania na możliwie wyraźne motywacje działań i czynów nie tylko jego, ale również innych. I tu nie do końca przemawia do mnie motywacja wyroku śmierci na Stefana, wydanego przez podziemie, do którego przecież należał. Czytałem sporo różnych książek na temat Armii Krajowej, WiN. Nie przypominam sobie wyroku za to, że ktoś zastrzelił dwóch "ubeków", którzy zgwałcili czy chcieli zgwałcić kobietę, a ona wzywała pomocy; albo za to, że skręcił kark "bohaterowi", który zmuszał aresztowanych do przyznania się do winy, miażdżąc im stopy czołgiem. Ta motywacja wydaje się - ona po prostu jest - za słaba, bo mało prawdopodobna.
Ks. Andrzej Luter stwierdził, że bohater "został zarażony zabijaniem". Otóż myślę, że nie jest automatem do zabijania. On tylko posiadł nawyk reagowania na wyrządzaną drugiemu krzywdę; przecież mówi do majora: "Czy słysząc wołanie o pomoc, miałem pozostać w ukryciu?". Nie jest to bynajmniej z jego strony "nadgorliwość" ani niezdolność "do zapanowania nad śmiercią". Odebrałem reakcje Stefana jako tragiczne, narzucone przez historię zachowania, w których ukryta jest rozpacz i wielki dramat jednostki wplątanej w historię.
W sztuce są pewne symbole, które wprost lub pośrednio eksponują, uogólniając, ważne problemy. Przywołam dwa z nich: pierwszy to rysunek robiony w pracowni malarskiej, drugi - to owe bagna, przez które tylko leśniczy znał bezpieczne przejście. Pierwszy ujawnia stan świadomości bohatera; drugi zaś pokazuje bagno historii. Trzeba było dojrzeć do wyrażenia błędu: "Zrobiłem błąd, bo przyjmując na służbę śmierć, nie zaznaczyłem w umowie, że po wojnie zwolnię ją z pracy". A zwolnienie śmierci z pracy oznaczało ostateczne poddanie się jej. Nasuwa się pytanie: czy po wojnie rzeczywiście powstały warunki do wymówienia śmierci pracy? W tym momencie nie waham się powiedzieć, że ten żołnierz Armii Krajowej miał wysoce rozwinięte poczucie honoru; był impulsywny, ale i odważny. Był bohaterem. Jeśli prawdą jest to, co napisał Jan Kochanowski, że droga do nieba otwarta jest dla tych, którzy służą ojczyźnie - to ze Stefanem Wilczyńskim Pan Bóg nie powinien mieć kłopotów. Tylko ludzie mieli z nim kłopoty.
Bohater "Kłopotu Pana Boga" może nasuwać skojarzenia z bohaterem "Popiołu i diamentu" Maćkiem Chełmickim - i będą to skojarzenia ze wszech miar słuszne. W scenie pierwszej rozwieszone na sznurku prześcieradła odsyłają do sceny śmierci Chełmickiego w filmie Wajdy. Stefan, podobnie jak Maciek, zastanawia się nad tym, co robi, próbuje to oceniać. Nie chcę w żadnym razie powiedzieć, że bohater powieści Jerzego Andrzejewskiego był dla Krzysztofczyka uświadomionym pierwowzorem. Może owe analogie bardziej wynikają z analogii sytuacji dwóch światów przedstawionych?
Wracam do początku tych uwag - do reżyserii, która wydaje się zamierzona, przemyślana i logiczna. Musiała to być praca trudna (kilkanaście osób), bo przecież nadanie całej, ponad dwie godziny trwającej, inscenizacji rytmu i dynamiki wymagało znacznego wysiłku i pomysłowości reżysera. Od dłuższego czasu na kieleckiej scenie nie było tak dobrego spektaklu, z bogatą i "gorącą" problematyką historyczną i moralną. Zwłaszcza w drugiej części przedstawienia (po przerwie) ograniczone zostały elementy epickie i fabularne na rzecz analizy psychologicznej i moralnej. Służą temu dialogi między księdzem (Jan Mancewicz) i Stefanem (Hubert Bronicki), między Stefanem i Basią (Justyna Sieniawska), między majorem (Andrzej Cempura) i jego podwładnym. Dialogi ujawniają wewnętrzny niepokój Stefana, wyczuwającego coraz większe wyizolowanie i proporcjonalnie do tego wyizolowania wzrastające zagrożenie. Należy wydobyć z całości inscenizacji sceny liryczne między Basią i Stefanem. Oboje chcą bronić wielkiego uczucia, jakie się między nimi narodziło. Bezsilność wobec zaciskającego się coraz bardziej kręgu kreuje wielki dramat tych dwojga. Myślę, że oboje udźwignęli wcale niełatwe role.
Wśród aktorów niewątpliwie rzucała się w oczy Joanna Kasperek kreująca Młynarzową w sposób niezwykle ekspresyjny - w mimice, w geście (biesiada z synem i jego kolegami) - ale bez satyrycznego przerysowania; dobrze wszedł w rolę Majora Andrzej Cempura, grający oszczędnie wyrazem twarzy, ascetycznym gestem; dobitnie i przekonująco grał epizodyczną rolę Prokuratora Tadeusz Mateusiak; zarówno Hubert Bronicki w roli głównego bohatera, jak też Justyna Sieniawska jako jego dziewczyna stworzyli interesujący duet, grający momentami ze swadą, gwałtownie (zwłaszcza Basia), przyciągali do siebie dramatem osobistym. To oni - tak sądzę - tworzyli atmosferę Arystotelesowskiej katharsis. Cały zespół - i to mocno akcentuję - grał z dużym poczuciem powagi i odpowiedzialności.
Stefan jest postacią dynamiczną, rozwija się wraz z rozwojem fabuły, powoli poznajemy jego przeszłość, jego zdolności malarskie - i z tego wyłania się tragizm postaci. Tragizm bowiem polega na unicestwieniu jakiejś wielkiej wartości: w tym przypadku, życia ludzkiego i nieprzeciętnego talentu bohatera; oprócz tego zniszczona została prawdziwie wielka miłość (nie wiem, czy można wprowadzić takie porównanie: Antygona i Hajmon). Ten tragizm głównych bohaterów o wymiarze egzystencjalnym intensyfikuje się dzięki wątkom pobocznym, które stanowią: tragizm ojca (Krzysztof Wieczorek), tragizm rodziny młynarza (Janusz Głogowski): syn Rysiek w UB, córka Basia, studentka psychologii, zakochana tragicznie w Stefanie. Sądzę, że udało się autorowi pokazać dramatyczne powikłanie ludzkich losów, rozbicie i konflikty rodzinne, dramatyczne załamania przyjaźni, koniunkturalne odejście od wartości.
To przedstawienie warto zobaczyć!
Inscenizacja sztuki Jana Krzysztofczyka w kieleckim teatrze wzbudza podziw, po pierwsze, z powodu postawienia problemu granic działania, a po drugie, ze względu na dobrą robotę reżyserską (Piotra Szczerskiego). Zaskakuje też znakomitą scenografią, niezwykle oszczędną, wręcz ascetyczną, przypominającą aranżacje Kotlarczyka: mało przedmiotów na scenie, ale i te, które są, mają sens, funkcjonują, znaczą.
Cały spektakl został ujęty w klamrę - jak strofa poetycka - pierwsza scena: niespodziewany powrót do domu syna, o którym myślano, że zaginął; ostatnia: powrót bohatera do domu. W tym układzie można ująć to tak: w pierwszej scenie narodził się (natus est) nam sceniczny bohater Stefan Wilczyński; w ostatniej - odszedł (obiit) bohater Stefan Wilczyński. Odszedł po niezwykle dramatycznych spięciach nie tyle między światem i nim, ile między jego czynami i sumieniem. To właśnie w sztuce Jana Krzysztofczyka jest interesujące, że wyposażył swojego bohatera w wysokie poczucie sprawiedliwości, wrażliwe sumienie, reagujące - może zbyt emocjonalnie - na przejawy krzywdy.
Koncepcja sceniczna jest nader trafna, zwłaszcza że wypełniona zmieniającymi się scenkami, sytuacjami, związanymi tylko obecnością i udziałem w nich Stefana Wilczyńskiego. Przesuwa się to wszystko przed oczami widza jak taśma filmowa. To także nadaje całemu spektaklowi dynamikę i rytmikę. Patrząc na te sceny-obrazy, miałem wrażenie, że czytam poemat stroficzny.
Autor sztuki miał intencje intelektualnego i psychologicznego pogłębienia postaci bohatera, wskazania na możliwie wyraźne motywacje działań i czynów nie tylko jego, ale również innych. I tu nie do końca przemawia do mnie motywacja wyroku śmierci na Stefana, wydanego przez podziemie, do którego przecież należał. Czytałem sporo różnych książek na temat Armii Krajowej, WiN. Nie przypominam sobie wyroku za to, że ktoś zastrzelił dwóch "ubeków", którzy zgwałcili czy chcieli zgwałcić kobietę, a ona wzywała pomocy; albo za to, że skręcił kark "bohaterowi", który zmuszał aresztowanych do przyznania się do winy, miażdżąc im stopy czołgiem. Ta motywacja wydaje się - ona po prostu jest - za słaba, bo mało prawdopodobna.
Ks. Andrzej Luter stwierdził, że bohater "został zarażony zabijaniem". Otóż myślę, że nie jest automatem do zabijania. On tylko posiadł nawyk reagowania na wyrządzaną drugiemu krzywdę; przecież mówi do majora: "Czy słysząc wołanie o pomoc, miałem pozostać w ukryciu?". Nie jest to bynajmniej z jego strony "nadgorliwość" ani niezdolność "do zapanowania nad śmiercią". Odebrałem reakcje Stefana jako tragiczne, narzucone przez historię zachowania, w których ukryta jest rozpacz i wielki dramat jednostki wplątanej w historię.
W sztuce są pewne symbole, które wprost lub pośrednio eksponują, uogólniając, ważne problemy. Przywołam dwa z nich: pierwszy to rysunek robiony w pracowni malarskiej, drugi - to owe bagna, przez które tylko leśniczy znał bezpieczne przejście. Pierwszy ujawnia stan świadomości bohatera; drugi zaś pokazuje bagno historii. Trzeba było dojrzeć do wyrażenia błędu: "Zrobiłem błąd, bo przyjmując na służbę śmierć, nie zaznaczyłem w umowie, że po wojnie zwolnię ją z pracy". A zwolnienie śmierci z pracy oznaczało ostateczne poddanie się jej. Nasuwa się pytanie: czy po wojnie rzeczywiście powstały warunki do wymówienia śmierci pracy? W tym momencie nie waham się powiedzieć, że ten żołnierz Armii Krajowej miał wysoce rozwinięte poczucie honoru; był impulsywny, ale i odważny. Był bohaterem. Jeśli prawdą jest to, co napisał Jan Kochanowski, że droga do nieba otwarta jest dla tych, którzy służą ojczyźnie - to ze Stefanem Wilczyńskim Pan Bóg nie powinien mieć kłopotów. Tylko ludzie mieli z nim kłopoty.
Bohater "Kłopotu Pana Boga" może nasuwać skojarzenia z bohaterem "Popiołu i diamentu" Maćkiem Chełmickim - i będą to skojarzenia ze wszech miar słuszne. W scenie pierwszej rozwieszone na sznurku prześcieradła odsyłają do sceny śmierci Chełmickiego w filmie Wajdy. Stefan, podobnie jak Maciek, zastanawia się nad tym, co robi, próbuje to oceniać. Nie chcę w żadnym razie powiedzieć, że bohater powieści Jerzego Andrzejewskiego był dla Krzysztofczyka uświadomionym pierwowzorem. Może owe analogie bardziej wynikają z analogii sytuacji dwóch światów przedstawionych?
Wracam do początku tych uwag - do reżyserii, która wydaje się zamierzona, przemyślana i logiczna. Musiała to być praca trudna (kilkanaście osób), bo przecież nadanie całej, ponad dwie godziny trwającej, inscenizacji rytmu i dynamiki wymagało znacznego wysiłku i pomysłowości reżysera. Od dłuższego czasu na kieleckiej scenie nie było tak dobrego spektaklu, z bogatą i "gorącą" problematyką historyczną i moralną. Zwłaszcza w drugiej części przedstawienia (po przerwie) ograniczone zostały elementy epickie i fabularne na rzecz analizy psychologicznej i moralnej. Służą temu dialogi między księdzem (Jan Mancewicz) i Stefanem (Hubert Bronicki), między Stefanem i Basią (Justyna Sieniawska), między majorem (Andrzej Cempura) i jego podwładnym. Dialogi ujawniają wewnętrzny niepokój Stefana, wyczuwającego coraz większe wyizolowanie i proporcjonalnie do tego wyizolowania wzrastające zagrożenie. Należy wydobyć z całości inscenizacji sceny liryczne między Basią i Stefanem. Oboje chcą bronić wielkiego uczucia, jakie się między nimi narodziło. Bezsilność wobec zaciskającego się coraz bardziej kręgu kreuje wielki dramat tych dwojga. Myślę, że oboje udźwignęli wcale niełatwe role.
Wśród aktorów niewątpliwie rzucała się w oczy Joanna Kasperek kreująca Młynarzową w sposób niezwykle ekspresyjny - w mimice, w geście (biesiada z synem i jego kolegami) - ale bez satyrycznego przerysowania; dobrze wszedł w rolę Majora Andrzej Cempura, grający oszczędnie wyrazem twarzy, ascetycznym gestem; dobitnie i przekonująco grał epizodyczną rolę Prokuratora Tadeusz Mateusiak; zarówno Hubert Bronicki w roli głównego bohatera, jak też Justyna Sieniawska jako jego dziewczyna stworzyli interesujący duet, grający momentami ze swadą, gwałtownie (zwłaszcza Basia), przyciągali do siebie dramatem osobistym. To oni - tak sądzę - tworzyli atmosferę Arystotelesowskiej katharsis. Cały zespół - i to mocno akcentuję - grał z dużym poczuciem powagi i odpowiedzialności.
Stefan jest postacią dynamiczną, rozwija się wraz z rozwojem fabuły, powoli poznajemy jego przeszłość, jego zdolności malarskie - i z tego wyłania się tragizm postaci. Tragizm bowiem polega na unicestwieniu jakiejś wielkiej wartości: w tym przypadku, życia ludzkiego i nieprzeciętnego talentu bohatera; oprócz tego zniszczona została prawdziwie wielka miłość (nie wiem, czy można wprowadzić takie porównanie: Antygona i Hajmon). Ten tragizm głównych bohaterów o wymiarze egzystencjalnym intensyfikuje się dzięki wątkom pobocznym, które stanowią: tragizm ojca (Krzysztof Wieczorek), tragizm rodziny młynarza (Janusz Głogowski): syn Rysiek w UB, córka Basia, studentka psychologii, zakochana tragicznie w Stefanie. Sądzę, że udało się autorowi pokazać dramatyczne powikłanie ludzkich losów, rozbicie i konflikty rodzinne, dramatyczne załamania przyjaźni, koniunkturalne odejście od wartości.
To przedstawienie warto zobaczyć!
Komentarze |