Nauka Technika Åšwiat
Wys�ano dnia 04-06-2006 o godz. 12:00:00 przez pala2 785
Wys�ano dnia 04-06-2006 o godz. 12:00:00 przez pala2 785
Wracamy na Księżyc - ogłosili niedawno Amerykanie - ta zapowiedź to prawdziwy skok do przodu, który ma wyrwać amerykański program załogowych lotów kosmicznych z zapaści. Jednocześnie coraz śmielsze "małe kroki" w kosmosie stawiają firmy prywatne. |
Człowiek to taka ciekawska bestia, która wszystko musi sama dotknąć, usłyszeć, spróbować, a nawet powąchać. Dlatego nie wystarczą mu roboty, które badają obce światy. Człowiek chce je zobaczyć na własne oczy.
W podboju kosmosu nic tak nie ekscytuje jak loty załogowe. Od 12 kwietnia 1961 r., kiedy Jurij Gagarin w ciągu godziny i 48 minut okrążył Ziemię na pokładzie radzieckiego statku Wostok 1, ponad 400 szczęśliwców (głównie z USA i Rosji) wyrwało się z oków przyciągania ziemskiego i zobaczyło naszą planetę z orbity.
Pierwsze lata XXI w. to dla "ludzi w kosmosie" czas niepewności. - Program lotów załogowych jest w niebezpieczeństwie, a Stanom Zjednoczonym grozi utrata pozycji lidera - ostrzegał niedawno szef NASA, Michael Griffin. - Nasi najlepsi ludzie mogą odejść do konkurencji, albo cywila - dramatyzował. Bo jaki astronauta będzie chciał pracować dla agencji kosmicznej, która nie radzi sobie z wysyłaniem ludzi na orbitę, a jej śmiałe wizje zrealizują się najwcześniej za kilkanaście lat? Na szczęście pojawiły się też nowe możliwości.
W kosmos na urlop
W XXI w. zaczęliśmy latać na orbitę okołoziemską turystycznie. Co prawda jest to zabawa wyłącznie dla bogatych - Rosjanie, za tygodniowy "kurs" na Międzynarodową Stację Kosmiczną (ISS), biorą ok. 20 mln dol., ale w miarę rozwoju kosmicznej konkurencji ceny na pewno spadną.
Pierwszym turystą był amerykański milioner Dennis Tito, który poleciał w 2001 r. Rok po nim Rosjanie wystrzelili w kosmos Marka Shuttlewortha z RPA. W 2005 r. na ISS bawił Amerykanin Greg Olsen. Kolejnym kosmicznym turystą ma być japoński biznesmen, 34-letni Daisuke Enomoto, którego na początku marca rosyjska komisja lekarska uznała za zdolnego do lotu. Teraz przechodzi szkolenie teoretyczne i praktyczne przewidziane dla astronautów. Poza tym uczy się rosyjskiego.
Prawdziwą szansę na loty w kosmos "prawie dla wszystkich" mogą jednak stworzyć firmy amerykańskie. Jesienią 2004 r. wybudowany za 25 mln dol. rakietowy samolot SpaceShipOne dwa razy wzniósł się na ponad 100 km. Jego właścicielem jest prywatna firma Burta Rutana i Paula G. Allena (jednego z założycieli Microsoftu). Dzięki tym dwóm lotom suborbitalnym (czyli sięgającym kosmosu, ale nie wchodzącym na orbitę okołoziemską) Rutan zdobył 10 mln dol. ufundowane przez X Prize Foundation. O nagrodę, która ma ożywić rozwój prywatnego przemysłu kosmicznego, walczyło kilkadziesiąt zespołów z kilku krajów.
Za pomocą pojazdów zbudowanych na bazie SpaceShipOne firma Virgin Galactic należąca do Richarda Bransona (właściciela m.in. linii lotniczych) chce wysyłać ludzi na wycieczki suborbitalne trwające kilkanaście minut. Dotychczas po bilety w cenie 200 tys. dol. zapisało się ponad 7 tys. osób. Pierwsze loty planowane są w 2008 roku.
Rakietowe samoloty Virgin Galactic mają startować z portu kosmicznego w amerykańskim stanie Nowy Meksyk. Branson zapowiada, że za kilka lat prawie każdego będzie stać na wykupienie lotu w jego firmie.
Rynek turystyki kosmicznej powoli zaczyna zatem rozwijać skrzydła - eksperci szacują, że za 15 lat będzie przynosił miliard dolarów rocznie. Bardzo poważnie do jego rozwoju podchodzą amerykańskie władze, które na początku tego roku opublikowały projekt ustawy regulującej "cywilne" loty na orbitę. Na 123 stronach określono m.in. kwalifikacje pilotów i opisano szkolenie przygotowujące pasażerów do sytuacji awaryjnych, jakie mogą przytrafić się podczas lotu. Turyści nie będą jednak musieli przechodzić badań lekarskich - ewentualne ryzyko i tak biorą na siebie.
Chińczycy wchodzą do gry
W 1957 r., kiedy Związek Radziecki wysłał na orbitę okołoziemską pierwszego Sputnika, chiński przywódca Mao Zedong narzekał, że jego kraj nawet kartofla w kosmos nie może wysłać. Jednak w ostatnich kilku latach Chińczycy zaczęli gonić Stany Zjednoczone i Rosję, które do niedawna były jedynymi krajami samodzielnie wysyłającymi ludzi w kosmos (inne kraje muszą korzystać z ich uprzejmości, by wysyłać swoich astronautów).
W 2003 r. Pekin poinformował, że wysłał na orbitę okołoziemską pierwszego tajkonautę. W 2005 z ziemskiego przyciągania wyrwało się dwóch Chińczyków. Ziemię z orbity oglądali przez pięć dni.
Dzisiaj wydaje się jednak, że chiński program podboju kosmosu przechodzi kryzys. Pekin miał wysłać kolejnego tajkonautę (lub nawet trzech) w 2007 r., ale ostatnio ogłoszono, że lot został przełożony o rok. Huang Chunping, główny chiński specjalista od lotów załogowych, tłumaczy, że Pekin potrzebuje więcej czasu na przygotowanie skafandra, w którym pierwszy Chińczyk ma wyjść w otwartą przestrzeń kosmiczną. Choć przyznaje też, że jego kraj nie radzi sobie z finansowaniem programu kosmicznego. - Wysłanie jednego tajkonauty kosztuje Chiny ponad 2 mld dol., a tylko w tym roku na problemy wsi musimy wydać 15 razy tyle - mówi Huang. - Nie wydaje mi się zatem, byśmy w ciągu najbliższych 15 lat mogli wysłać człowieka na Księżyc - dodaje. A plan zakładał, że stanie się to jeszcze przed 2020 r.
Od Challengera do Columbii
Kosmiczne problemy mają także Amerykanie. Dobra passa wahadłowców (która nomen omen zaczęła się po feralnym starcie promu Challenger 28 stycznia 1986 r.) skończyła się wraz z ich 113. misją. 1 lutego 2003 r. wracająca po 16 dniach na orbicie Columbia rozpadła się kilkadziesiąt kilometrów nad Ziemią. Zginęła cała siedmioosobowa załoga. Astronautów uśmierciła pianka izolacyjna okrywająca zewnętrzny zbiornik paliwa. Podczas startu jej kawałek (wielkości walizki) odpadł i zrobił dziurę w powłoce termicznej pokrywającej lewe skrzydło Columbii. Gdy w trakcie powrotu prom przebijał się przez górne warstwy atmosfery, otaczający go rozgrzany gaz dostał się pod pokrycie skrzydła i rozerwał prom na strzępy.
NASA długo nie mogła sobie poradzić z odpadającą pianką. Mimo zapewnień specjalistów, że problem został opanowany izolacja sypała się ze zbiornika także w lipcu zeszłego roku podczas startu promu Discovery - obliczono, że w sumie oderwało się 16 jej kawałków. Dwa z nich uderzyły w brzuch Disconery poluźniając termiczne płytki. W efekcie po raz pierwszy w historii astronauci musieli naprawiać powłokę statku na orbicie. Wszystko to skłoniło nowego szefa NASA Michaela Griffina do niecodziennej refleksji. - Program budowy i eksploatacji promów kosmicznych przerósł nasze możliwości techniczne i finansowe. Nie należało się w ogóle do tego zabierać - przyznał, gdy prom Discovery szczęśliwie wrócił do domu.
Mimo kłopotów w lipcu NASA chce znowu posłać na orbitę prom Discovery. Po trzech latach pracy Amerykanie twierdzą, że poradzili już sobie z dużymi płatami pianki odpadającymi ze zbiornika zewnętrznego. - Na te mniejsze od pudełka zapałek nie ma rady, zawsze będą odpadać. Nie powinny one jednak uszkodzić promu - przyznaje szef programu wahadłowców Wayne Hale.
Discovery ma dostarczyć zapasy i nową załogę na Międzynarodową Stację Kosmiczną, w tym jej trzeciego stałego członka (od wypadku Columbii z powodów oszczędnościowych w stacji mieszka tylko dwóch astronautów). Jeśli lot się uda, jeszcze w tym roku NASA wyśle kolejne dwie misje w stronę ISS.
Po co komu ta stacja?
Bez promów kosmicznych nie uda się dokończyć budowy Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, która krąży ok. 400 km nad naszymi głowami. Stacja powstała w 1998 r., kiedy wystrzelono i połączono dwa pierwsze moduły. Poszczególne części stacji zostały tak zaprojektowane, że mogą być przewożone jedynie w ładowniach wahadłowców. Obecnie na transport czekają między innymi laboratoria zbudowane przez Europejczyków i Japończyków.
Stację obsługują także Rosjanie - to oni dzięki statkom Sojuz dostarczają na ISS nowych astronautów. Zaopatrzenie trafia na stację dzięki bezzałogowym kapsułom Progress (w przyszłym roku powinny je zastąpić m.in. nowe transportowce Automated Transfer Vehicles zbudowane przez Europejską Agencję Kosmiczną).
W marcu szefowie agencji kosmicznych z Europy, Japonii, Kanady, Rosji i USA uzgodnili, że do 2009 r. stacja będzie miała już załogę sześcioosobową, a jej budowa zostanie ukończona do 2010 r. Wymaga to jednak co najmniej 16 lotów amerykańskich promów i zrezygnowania przez najbliższe kilka lat z prawie wszystkich misji naukowych wysyłanych na stację (przed katastrofą Columbii NASA planowała 28 lotów).
Wydawanie pieniędzy amerykańskich podatników na promy oraz ISS budzi duży opór w Kongresie USA. Podczas dyskusji na temat nowego budżetu NASA podnoszono argument, wydawanie pieniędzy na "umierający" program wahadłowców kosztem ważnych projektów badawczych jest bez sensu.
Wracamy na Księżyc i lecimy na Marsa
W 2010 r. promy przestaną bowiem latać w kosmos, a najwyżej cztery lata później mają zostać zastąpione przez pojazdy wielokrotnego użytku (Crew Exploration Vehicles). Są one oparte na konstrukcji statków Apollo, które na przełomie lat 60. i 70. zeszłego wieku latały na Srebrny Glob. Za pomocą nowych promów Amerykanie chcą nie tylko latać na Międzynarodową Stację Kosmiczną, ale także do 2020 r. wrócić na Srebrny Glob, a potem polecieć na Marsa.
Szansę na księżycową przygodę ma czterech astronautów. Zanim wyruszą, NASA wystrzeli na orbitę okołoziemską ogromny moduł silnikowy, którego zadaniem będzie wyrwanie przyszłego statku kosmicznego z więzów ziemskiej grawitacji. Razem z silnikiem poleci księżycowy lądownik. Na orbicie oba moduły poczekają na kapsułę z załogą. Kiedy wszystkie elementy statku się połączą, rozpoczną wspólną podróż na Księżyc. Po kilku dniach astronauci wylądują na Srebrnym Globie i zostaną tam przez siedem dni. Będzie to pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu od misji Apollo 17 w 1972 r.!
Podczas kolejnych misji NASA chce zbudować bazę na biegunie południowym ziemskiego satelity. Według naukowców mogą się tam znajdować zapasy lodu, z których astronauci mogliby czerpać wodę, tlen i wodór. Wyprawa na Księżyc i budowa tam domu mają udowodnić, że ludzie potrafią przetrwać daleko od Ziemi, korzystając z zabranych zapasów i lokalnie znalezionych surowców.
To bardzo ważne przed wyprawą na Marsa, na którego powierzchni Ziemianie - jeśli tam dolecą - będą musieli spędzić ponad rok.
W podboju kosmosu nic tak nie ekscytuje jak loty załogowe. Od 12 kwietnia 1961 r., kiedy Jurij Gagarin w ciągu godziny i 48 minut okrążył Ziemię na pokładzie radzieckiego statku Wostok 1, ponad 400 szczęśliwców (głównie z USA i Rosji) wyrwało się z oków przyciągania ziemskiego i zobaczyło naszą planetę z orbity.
Pierwsze lata XXI w. to dla "ludzi w kosmosie" czas niepewności. - Program lotów załogowych jest w niebezpieczeństwie, a Stanom Zjednoczonym grozi utrata pozycji lidera - ostrzegał niedawno szef NASA, Michael Griffin. - Nasi najlepsi ludzie mogą odejść do konkurencji, albo cywila - dramatyzował. Bo jaki astronauta będzie chciał pracować dla agencji kosmicznej, która nie radzi sobie z wysyłaniem ludzi na orbitę, a jej śmiałe wizje zrealizują się najwcześniej za kilkanaście lat? Na szczęście pojawiły się też nowe możliwości.
W kosmos na urlop
W XXI w. zaczęliśmy latać na orbitę okołoziemską turystycznie. Co prawda jest to zabawa wyłącznie dla bogatych - Rosjanie, za tygodniowy "kurs" na Międzynarodową Stację Kosmiczną (ISS), biorą ok. 20 mln dol., ale w miarę rozwoju kosmicznej konkurencji ceny na pewno spadną.
Pierwszym turystą był amerykański milioner Dennis Tito, który poleciał w 2001 r. Rok po nim Rosjanie wystrzelili w kosmos Marka Shuttlewortha z RPA. W 2005 r. na ISS bawił Amerykanin Greg Olsen. Kolejnym kosmicznym turystą ma być japoński biznesmen, 34-letni Daisuke Enomoto, którego na początku marca rosyjska komisja lekarska uznała za zdolnego do lotu. Teraz przechodzi szkolenie teoretyczne i praktyczne przewidziane dla astronautów. Poza tym uczy się rosyjskiego.
Prawdziwą szansę na loty w kosmos "prawie dla wszystkich" mogą jednak stworzyć firmy amerykańskie. Jesienią 2004 r. wybudowany za 25 mln dol. rakietowy samolot SpaceShipOne dwa razy wzniósł się na ponad 100 km. Jego właścicielem jest prywatna firma Burta Rutana i Paula G. Allena (jednego z założycieli Microsoftu). Dzięki tym dwóm lotom suborbitalnym (czyli sięgającym kosmosu, ale nie wchodzącym na orbitę okołoziemską) Rutan zdobył 10 mln dol. ufundowane przez X Prize Foundation. O nagrodę, która ma ożywić rozwój prywatnego przemysłu kosmicznego, walczyło kilkadziesiąt zespołów z kilku krajów.
Za pomocą pojazdów zbudowanych na bazie SpaceShipOne firma Virgin Galactic należąca do Richarda Bransona (właściciela m.in. linii lotniczych) chce wysyłać ludzi na wycieczki suborbitalne trwające kilkanaście minut. Dotychczas po bilety w cenie 200 tys. dol. zapisało się ponad 7 tys. osób. Pierwsze loty planowane są w 2008 roku.
Rakietowe samoloty Virgin Galactic mają startować z portu kosmicznego w amerykańskim stanie Nowy Meksyk. Branson zapowiada, że za kilka lat prawie każdego będzie stać na wykupienie lotu w jego firmie.
Rynek turystyki kosmicznej powoli zaczyna zatem rozwijać skrzydła - eksperci szacują, że za 15 lat będzie przynosił miliard dolarów rocznie. Bardzo poważnie do jego rozwoju podchodzą amerykańskie władze, które na początku tego roku opublikowały projekt ustawy regulującej "cywilne" loty na orbitę. Na 123 stronach określono m.in. kwalifikacje pilotów i opisano szkolenie przygotowujące pasażerów do sytuacji awaryjnych, jakie mogą przytrafić się podczas lotu. Turyści nie będą jednak musieli przechodzić badań lekarskich - ewentualne ryzyko i tak biorą na siebie.
Chińczycy wchodzą do gry
W 1957 r., kiedy Związek Radziecki wysłał na orbitę okołoziemską pierwszego Sputnika, chiński przywódca Mao Zedong narzekał, że jego kraj nawet kartofla w kosmos nie może wysłać. Jednak w ostatnich kilku latach Chińczycy zaczęli gonić Stany Zjednoczone i Rosję, które do niedawna były jedynymi krajami samodzielnie wysyłającymi ludzi w kosmos (inne kraje muszą korzystać z ich uprzejmości, by wysyłać swoich astronautów).
W 2003 r. Pekin poinformował, że wysłał na orbitę okołoziemską pierwszego tajkonautę. W 2005 z ziemskiego przyciągania wyrwało się dwóch Chińczyków. Ziemię z orbity oglądali przez pięć dni.
Dzisiaj wydaje się jednak, że chiński program podboju kosmosu przechodzi kryzys. Pekin miał wysłać kolejnego tajkonautę (lub nawet trzech) w 2007 r., ale ostatnio ogłoszono, że lot został przełożony o rok. Huang Chunping, główny chiński specjalista od lotów załogowych, tłumaczy, że Pekin potrzebuje więcej czasu na przygotowanie skafandra, w którym pierwszy Chińczyk ma wyjść w otwartą przestrzeń kosmiczną. Choć przyznaje też, że jego kraj nie radzi sobie z finansowaniem programu kosmicznego. - Wysłanie jednego tajkonauty kosztuje Chiny ponad 2 mld dol., a tylko w tym roku na problemy wsi musimy wydać 15 razy tyle - mówi Huang. - Nie wydaje mi się zatem, byśmy w ciągu najbliższych 15 lat mogli wysłać człowieka na Księżyc - dodaje. A plan zakładał, że stanie się to jeszcze przed 2020 r.
Od Challengera do Columbii
Kosmiczne problemy mają także Amerykanie. Dobra passa wahadłowców (która nomen omen zaczęła się po feralnym starcie promu Challenger 28 stycznia 1986 r.) skończyła się wraz z ich 113. misją. 1 lutego 2003 r. wracająca po 16 dniach na orbicie Columbia rozpadła się kilkadziesiąt kilometrów nad Ziemią. Zginęła cała siedmioosobowa załoga. Astronautów uśmierciła pianka izolacyjna okrywająca zewnętrzny zbiornik paliwa. Podczas startu jej kawałek (wielkości walizki) odpadł i zrobił dziurę w powłoce termicznej pokrywającej lewe skrzydło Columbii. Gdy w trakcie powrotu prom przebijał się przez górne warstwy atmosfery, otaczający go rozgrzany gaz dostał się pod pokrycie skrzydła i rozerwał prom na strzępy.
NASA długo nie mogła sobie poradzić z odpadającą pianką. Mimo zapewnień specjalistów, że problem został opanowany izolacja sypała się ze zbiornika także w lipcu zeszłego roku podczas startu promu Discovery - obliczono, że w sumie oderwało się 16 jej kawałków. Dwa z nich uderzyły w brzuch Disconery poluźniając termiczne płytki. W efekcie po raz pierwszy w historii astronauci musieli naprawiać powłokę statku na orbicie. Wszystko to skłoniło nowego szefa NASA Michaela Griffina do niecodziennej refleksji. - Program budowy i eksploatacji promów kosmicznych przerósł nasze możliwości techniczne i finansowe. Nie należało się w ogóle do tego zabierać - przyznał, gdy prom Discovery szczęśliwie wrócił do domu.
Mimo kłopotów w lipcu NASA chce znowu posłać na orbitę prom Discovery. Po trzech latach pracy Amerykanie twierdzą, że poradzili już sobie z dużymi płatami pianki odpadającymi ze zbiornika zewnętrznego. - Na te mniejsze od pudełka zapałek nie ma rady, zawsze będą odpadać. Nie powinny one jednak uszkodzić promu - przyznaje szef programu wahadłowców Wayne Hale.
Discovery ma dostarczyć zapasy i nową załogę na Międzynarodową Stację Kosmiczną, w tym jej trzeciego stałego członka (od wypadku Columbii z powodów oszczędnościowych w stacji mieszka tylko dwóch astronautów). Jeśli lot się uda, jeszcze w tym roku NASA wyśle kolejne dwie misje w stronę ISS.
Po co komu ta stacja?
Bez promów kosmicznych nie uda się dokończyć budowy Międzynarodowej Stacji Kosmicznej, która krąży ok. 400 km nad naszymi głowami. Stacja powstała w 1998 r., kiedy wystrzelono i połączono dwa pierwsze moduły. Poszczególne części stacji zostały tak zaprojektowane, że mogą być przewożone jedynie w ładowniach wahadłowców. Obecnie na transport czekają między innymi laboratoria zbudowane przez Europejczyków i Japończyków.
Stację obsługują także Rosjanie - to oni dzięki statkom Sojuz dostarczają na ISS nowych astronautów. Zaopatrzenie trafia na stację dzięki bezzałogowym kapsułom Progress (w przyszłym roku powinny je zastąpić m.in. nowe transportowce Automated Transfer Vehicles zbudowane przez Europejską Agencję Kosmiczną).
W marcu szefowie agencji kosmicznych z Europy, Japonii, Kanady, Rosji i USA uzgodnili, że do 2009 r. stacja będzie miała już załogę sześcioosobową, a jej budowa zostanie ukończona do 2010 r. Wymaga to jednak co najmniej 16 lotów amerykańskich promów i zrezygnowania przez najbliższe kilka lat z prawie wszystkich misji naukowych wysyłanych na stację (przed katastrofą Columbii NASA planowała 28 lotów).
Wydawanie pieniędzy amerykańskich podatników na promy oraz ISS budzi duży opór w Kongresie USA. Podczas dyskusji na temat nowego budżetu NASA podnoszono argument, wydawanie pieniędzy na "umierający" program wahadłowców kosztem ważnych projektów badawczych jest bez sensu.
Wracamy na Księżyc i lecimy na Marsa
W 2010 r. promy przestaną bowiem latać w kosmos, a najwyżej cztery lata później mają zostać zastąpione przez pojazdy wielokrotnego użytku (Crew Exploration Vehicles). Są one oparte na konstrukcji statków Apollo, które na przełomie lat 60. i 70. zeszłego wieku latały na Srebrny Glob. Za pomocą nowych promów Amerykanie chcą nie tylko latać na Międzynarodową Stację Kosmiczną, ale także do 2020 r. wrócić na Srebrny Glob, a potem polecieć na Marsa.
Szansę na księżycową przygodę ma czterech astronautów. Zanim wyruszą, NASA wystrzeli na orbitę okołoziemską ogromny moduł silnikowy, którego zadaniem będzie wyrwanie przyszłego statku kosmicznego z więzów ziemskiej grawitacji. Razem z silnikiem poleci księżycowy lądownik. Na orbicie oba moduły poczekają na kapsułę z załogą. Kiedy wszystkie elementy statku się połączą, rozpoczną wspólną podróż na Księżyc. Po kilku dniach astronauci wylądują na Srebrnym Globie i zostaną tam przez siedem dni. Będzie to pierwsze lądowanie człowieka na Księżycu od misji Apollo 17 w 1972 r.!
Podczas kolejnych misji NASA chce zbudować bazę na biegunie południowym ziemskiego satelity. Według naukowców mogą się tam znajdować zapasy lodu, z których astronauci mogliby czerpać wodę, tlen i wodór. Wyprawa na Księżyc i budowa tam domu mają udowodnić, że ludzie potrafią przetrwać daleko od Ziemi, korzystając z zabranych zapasów i lokalnie znalezionych surowców.
To bardzo ważne przed wyprawą na Marsa, na którego powierzchni Ziemianie - jeśli tam dolecą - będą musieli spędzić ponad rok.
Komentarze |