Muzyka Rozmowy Łukasz Mazur,Kielce Kultura
Wys�ano dnia 01-10-2012 o godz. 21:32:48 przez rafa 21637
Wys�ano dnia 01-10-2012 o godz. 21:32:48 przez rafa 21637
Z Łukaszem Mazurem rozmawia Edyta Mróz. |
Edyta Mróz: Grupa No Name nie ma stałego składu.
Łukasz Mazur: Tych projektów jest faktycznie kilka. Występujemy na muzycznych scenach z różnymi pomysłami. To przez lata ewoluowało. W ubiegłym roku postanowiłem urzeczywistnić i pokazać szerszemu gronu coś, co zawsze bardo mnie fascynowało i kusiło, czyli klasyczne trio jazzowe – kontrabas, perkusja, fortepian – pod nazwą No Name 3Yo. Natomiast w podstawowym składzie występujemy z wokalistą Dominikiem Skrzyniarzem, Piotrkiem Goworkiem na gitarze, ja gram na instrumencie klawiszowym, a w sekcji rytmicznej Łukasz Szafrański na bębnach i Sebastian Sipa na basie. Istnieje nawet taka anegdota, że nazwę No Name przyjęliśmy dopiero wtedy, gdy trzeba było wpisać coś na plakat. W czasie jednego z koncertów tłumaczyłem, że występujemy po prostu jako zespół Łukasza Mazura czy też zespół jazzowy, właściwie bez konkretnej nazwy. Wtedy ktoś z tłumu rzucił hasło, aby tak już zostało. Ja sobie to wziąłem do serca. Anglojęzyczną formę przyjęliśmy trochę dlatego, że to było popularne w tamtych latach.
Skończyłeś szkołę muzyczną I i II stopnia w klasie fortepianu oraz instrumentów perkusyjnych.
Dyplom zrobiłem z dwóch instrumentów, głównym była perkusja. Moimi ulubionymi są wibrafon, marimba, bo można na nich zagrać konkretne melodie, akordy. W No Name 3Yo za „sztabki” odpowiedzialny jest Piotr Robak, który specjalizuje się w idiofonach. Ja gram na instrumentach klawiszowych tradycyjnych, jednak perkusjonalia są mi bliskie z racji mojej edukacji w tym kierunku, więc od czasu do czasu lubię sam wyładować na nich energię. Tym bardziej, że mam je na co dzień, bo mój nastoletni syn jest perkusistą.
Jesteś nauczycielem swojego syna?
Staram się nie być. Przekazuję mu podstawowe informacje, konsultujemy różne sprawy, zabieram go na próby, na koncerty. Jednak pracę edukacyjną powierzam osobom kompetentnym w zakresie sztuki perkusyjnej. Dziś można się bardzo pięknie wyedukować przy pomocy zdobyczy cywilizacji w postaci internetu. Jest mnóstwo materiałów szkoleniowych, profesjonalnych komputerowych programów, filmów instruktażowych. Dostęp do tego wszystkiego jest nieporównywalnie większy niż za moich czasów. Wiadomo oczywiście, że nie zastąpi to do końca pracy z nauczycielem, ale syn radzi sobie świetnie. Najważniejsze, że sam chce się tym zajmować.
Twój zespół był także miejscem narodzin różnych talentów, przy zmieniającym się w ciągu lat składzie.
Zapraszałem do współpracy mnóstwo muzycznych osobowości. Miałem zaszczyt zagrać naprawdę z wielkimi dzisiejszych czasów. Część z nich stawiała wtedy pierwsze kroki w muzycznej karierze, jak chociażby Grzech Piotrowski, który w tej chwili święci triumfy ze swoją World Orchestra. Ale pojawił się i Jerzy Główczewski, teraz wybitny saksofonista i pedagog Akademii w Katowicach, koncertujący na całym świecie. Grywamy od czasu do czasu ze sobą, cieszymy się wspólnymi spotkaniami. Tomek Sanchez – fenomenalny perkusjonista rodem z Meksyku – mieszka w Polsce, gra z największymi muzykami, można go spotkać w różnych składach. Wielu innych muzyków pojawiło się i wciąż pojawia w tych moich noname’owych projektach. Zapraszamy się nawzajem. Jesteśmy jedną wielką muzyczną rodziną.
Waszym najnowszym projektem są „Impresje Świętokrzyskie”. Czy to materiał na płytę?
Tak. Jej nagranie jest moim wielkim marzeniem. Ale taką muzykę, jaką my gramy, improwizowaną, trudno się nagrywa, dużo lepiej brzmi w wersji koncertowej. W takich warunkach można dokonać rejestracji. Nie jest to jednak muzyka popularna w Polsce. Cały czas nosi tu miano niszowej. Kiedy zabierałem się za ten projekt, wiedziałem, czego ma dotyczyć i jak powinien zabrzmieć. Wszyscy wokół czerpią garściami z tradycji ludowej muzyki i to z powodzeniem. Dlaczego nie uczynić tego w Świętokrzyskiem? Pomysł należało przelać na papier w postaci konkretnego zapisu nutowego (co prawda rzadko go używamy, ale pojawiają się chociażby tematy), dlatego skorzystałem z opracowania Jerzego Gumuły zatytułowanego „Pieśni Dawnej Kielecczyzny”. Przewertowałem je kilkakrotnie, wybrałem kilka tematów, które wziąłem na warsztat i odpowiednio zaaranżowałem. Myślę, że ten zabieg się udał i jest tych świętokrzyskich impresji co najmniej na długogrającą płytę. Mam nadzieję, że już niebawem uda nam się to zrealizować w pełni profesjonalny sposób.
Czy uważasz, że w Kielcach jest dobry klimat dla jazzu?
Kielce mają wręcz tradycje jazzowe. Był taki moment i nadzieja, że jazz w różnych konfiguracjach i stylach będzie się rozwijał.
Chodzi o festiwal Świętokrzyska Wiosna Jazzowa – jego pierwszą i jedyną edycję w 2010 r.?
Niestety, to miała być impreza cykliczna, ale odbyła się jeden raz. Przy tej okazji został reaktywowany po wielu latach Big Band, pod dyrekcją Jana Tokarza, z którym miałem zaszczyt zagrać kilka koncertów. Jednak na tym się skończyło, bo im więcej osób, tym trudniej się zebrać na próbę, wybrać dogodny dla wszystkich termin. Tym bardziej że ci muzycy nie grają tylko w tym jednym konkretnym zespole. Zajmują się często różnymi zawodami, a muzyka jest dla nich dodatkowym zajęciem. Co nie znaczy wcale, że w małych składach, w których ja zasmakowałem, jest łatwiej grać. Wspomniane trio jest chyba najtrudniejszą z możliwych konfiguracją, bo każdy jest solistą, a jednocześnie musi mieć na uwadze dwóch współmuzykujących, z którymi prowadzi muzyczną rozmowę.
Co sądzisz o kieleckich jam session?
To spotkania z założenia spontaniczne, ale oczywiście jest sekcja podstawowa, wyjściowy skład, który je napędza. Myślę, że jest to najlepszy sposób na pokazanie się na scenie, skonfrontowanie muzyków w warunkach bojowych z publicznością. Mniejsza widownia wcale nie oznacza mniejszego prestiżu. Można latami doskonalić swój warsztat, tylko jest pytanie, czemu to miałoby służyć, jeżeli tymi umiejętnościami nie możemy podzielić się z innymi? Jam session daje szansę muzycznej integracji środowiska, bo niestety tak, jak w innych dziedzinach sztuki, wśród muzyków panują animozje. Tu mamy jednak do czynienia ze zdrową rywalizacją. Nie jest wstydem wyjść na scenę i zagrać coś nawet niedoskonale. Najważniejsze, żeby spróbować. Jeśli już muzyk odważy się stanąć za mikrofonem, usiąść za bębny czy chwycić gitarę, to jest przede wszystkim zabawa. Staram się sam brać udział w takich przedsięwzięciach, bo to jest zarówno miłe spędzenie czasu, jak i forma edukacji.
Czy zauważyłeś, żeby ta formuła rozwijała się ostatnio w Kielcach?
Od paru lat tak się dzieje, choć utrudnia to fakt, że miejsca, w których można pograć i posłuchać muzyki na żywo znikają z mapy naszego miasta równie prędko, jak się pojawiają. To wprowadza zamieszanie, bo najtrudniej przyzwyczaić ludzi do miejsca. A jest to istotne, żeby tego grania miał kto słuchać, bo granie do pustej sali traci urok. Najfajniejsze dźwięki pojawiają się na próbach, co przemawia za tym, żeby takie próby nagrywać i uzyskać materiał dowodowy do pracy nad sobą. Publiczność może tremować, ale pozytywnie. To zależy od indywidualnych predyspozycji.
Dziękuję bardzo za rozmowę, życzę powodzenia.
Łukasz Mazur – pianista, kompozytor, aranżer, absolwent Wychowania Muzycznego Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Kielcach (obecnie Instytutu Edukacji Akademii Świętokrzyskiej). Od połowy lat 90. bierze aktywny udział w kieleckim życiu muzycznym. Jest założycielem grupy No Name, z którą nagrał dwie płyty - „Kolędogranie” (1997) i „Impresje wielkopostne” (1998). Od przeszło 15 lat zasila szeregi chóru Duszpasterstwa Akademickiego. Współpracuje z wieloma zespołami i Teatrem Żeromskiego.
Łukasz Mazur: Tych projektów jest faktycznie kilka. Występujemy na muzycznych scenach z różnymi pomysłami. To przez lata ewoluowało. W ubiegłym roku postanowiłem urzeczywistnić i pokazać szerszemu gronu coś, co zawsze bardo mnie fascynowało i kusiło, czyli klasyczne trio jazzowe – kontrabas, perkusja, fortepian – pod nazwą No Name 3Yo. Natomiast w podstawowym składzie występujemy z wokalistą Dominikiem Skrzyniarzem, Piotrkiem Goworkiem na gitarze, ja gram na instrumencie klawiszowym, a w sekcji rytmicznej Łukasz Szafrański na bębnach i Sebastian Sipa na basie. Istnieje nawet taka anegdota, że nazwę No Name przyjęliśmy dopiero wtedy, gdy trzeba było wpisać coś na plakat. W czasie jednego z koncertów tłumaczyłem, że występujemy po prostu jako zespół Łukasza Mazura czy też zespół jazzowy, właściwie bez konkretnej nazwy. Wtedy ktoś z tłumu rzucił hasło, aby tak już zostało. Ja sobie to wziąłem do serca. Anglojęzyczną formę przyjęliśmy trochę dlatego, że to było popularne w tamtych latach.
Skończyłeś szkołę muzyczną I i II stopnia w klasie fortepianu oraz instrumentów perkusyjnych.
Dyplom zrobiłem z dwóch instrumentów, głównym była perkusja. Moimi ulubionymi są wibrafon, marimba, bo można na nich zagrać konkretne melodie, akordy. W No Name 3Yo za „sztabki” odpowiedzialny jest Piotr Robak, który specjalizuje się w idiofonach. Ja gram na instrumentach klawiszowych tradycyjnych, jednak perkusjonalia są mi bliskie z racji mojej edukacji w tym kierunku, więc od czasu do czasu lubię sam wyładować na nich energię. Tym bardziej, że mam je na co dzień, bo mój nastoletni syn jest perkusistą.
Jesteś nauczycielem swojego syna?
Staram się nie być. Przekazuję mu podstawowe informacje, konsultujemy różne sprawy, zabieram go na próby, na koncerty. Jednak pracę edukacyjną powierzam osobom kompetentnym w zakresie sztuki perkusyjnej. Dziś można się bardzo pięknie wyedukować przy pomocy zdobyczy cywilizacji w postaci internetu. Jest mnóstwo materiałów szkoleniowych, profesjonalnych komputerowych programów, filmów instruktażowych. Dostęp do tego wszystkiego jest nieporównywalnie większy niż za moich czasów. Wiadomo oczywiście, że nie zastąpi to do końca pracy z nauczycielem, ale syn radzi sobie świetnie. Najważniejsze, że sam chce się tym zajmować.
Twój zespół był także miejscem narodzin różnych talentów, przy zmieniającym się w ciągu lat składzie.
Zapraszałem do współpracy mnóstwo muzycznych osobowości. Miałem zaszczyt zagrać naprawdę z wielkimi dzisiejszych czasów. Część z nich stawiała wtedy pierwsze kroki w muzycznej karierze, jak chociażby Grzech Piotrowski, który w tej chwili święci triumfy ze swoją World Orchestra. Ale pojawił się i Jerzy Główczewski, teraz wybitny saksofonista i pedagog Akademii w Katowicach, koncertujący na całym świecie. Grywamy od czasu do czasu ze sobą, cieszymy się wspólnymi spotkaniami. Tomek Sanchez – fenomenalny perkusjonista rodem z Meksyku – mieszka w Polsce, gra z największymi muzykami, można go spotkać w różnych składach. Wielu innych muzyków pojawiło się i wciąż pojawia w tych moich noname’owych projektach. Zapraszamy się nawzajem. Jesteśmy jedną wielką muzyczną rodziną.
Waszym najnowszym projektem są „Impresje Świętokrzyskie”. Czy to materiał na płytę?
Tak. Jej nagranie jest moim wielkim marzeniem. Ale taką muzykę, jaką my gramy, improwizowaną, trudno się nagrywa, dużo lepiej brzmi w wersji koncertowej. W takich warunkach można dokonać rejestracji. Nie jest to jednak muzyka popularna w Polsce. Cały czas nosi tu miano niszowej. Kiedy zabierałem się za ten projekt, wiedziałem, czego ma dotyczyć i jak powinien zabrzmieć. Wszyscy wokół czerpią garściami z tradycji ludowej muzyki i to z powodzeniem. Dlaczego nie uczynić tego w Świętokrzyskiem? Pomysł należało przelać na papier w postaci konkretnego zapisu nutowego (co prawda rzadko go używamy, ale pojawiają się chociażby tematy), dlatego skorzystałem z opracowania Jerzego Gumuły zatytułowanego „Pieśni Dawnej Kielecczyzny”. Przewertowałem je kilkakrotnie, wybrałem kilka tematów, które wziąłem na warsztat i odpowiednio zaaranżowałem. Myślę, że ten zabieg się udał i jest tych świętokrzyskich impresji co najmniej na długogrającą płytę. Mam nadzieję, że już niebawem uda nam się to zrealizować w pełni profesjonalny sposób.
Czy uważasz, że w Kielcach jest dobry klimat dla jazzu?
Kielce mają wręcz tradycje jazzowe. Był taki moment i nadzieja, że jazz w różnych konfiguracjach i stylach będzie się rozwijał.
Chodzi o festiwal Świętokrzyska Wiosna Jazzowa – jego pierwszą i jedyną edycję w 2010 r.?
Niestety, to miała być impreza cykliczna, ale odbyła się jeden raz. Przy tej okazji został reaktywowany po wielu latach Big Band, pod dyrekcją Jana Tokarza, z którym miałem zaszczyt zagrać kilka koncertów. Jednak na tym się skończyło, bo im więcej osób, tym trudniej się zebrać na próbę, wybrać dogodny dla wszystkich termin. Tym bardziej że ci muzycy nie grają tylko w tym jednym konkretnym zespole. Zajmują się często różnymi zawodami, a muzyka jest dla nich dodatkowym zajęciem. Co nie znaczy wcale, że w małych składach, w których ja zasmakowałem, jest łatwiej grać. Wspomniane trio jest chyba najtrudniejszą z możliwych konfiguracją, bo każdy jest solistą, a jednocześnie musi mieć na uwadze dwóch współmuzykujących, z którymi prowadzi muzyczną rozmowę.
Co sądzisz o kieleckich jam session?
To spotkania z założenia spontaniczne, ale oczywiście jest sekcja podstawowa, wyjściowy skład, który je napędza. Myślę, że jest to najlepszy sposób na pokazanie się na scenie, skonfrontowanie muzyków w warunkach bojowych z publicznością. Mniejsza widownia wcale nie oznacza mniejszego prestiżu. Można latami doskonalić swój warsztat, tylko jest pytanie, czemu to miałoby służyć, jeżeli tymi umiejętnościami nie możemy podzielić się z innymi? Jam session daje szansę muzycznej integracji środowiska, bo niestety tak, jak w innych dziedzinach sztuki, wśród muzyków panują animozje. Tu mamy jednak do czynienia ze zdrową rywalizacją. Nie jest wstydem wyjść na scenę i zagrać coś nawet niedoskonale. Najważniejsze, żeby spróbować. Jeśli już muzyk odważy się stanąć za mikrofonem, usiąść za bębny czy chwycić gitarę, to jest przede wszystkim zabawa. Staram się sam brać udział w takich przedsięwzięciach, bo to jest zarówno miłe spędzenie czasu, jak i forma edukacji.
Czy zauważyłeś, żeby ta formuła rozwijała się ostatnio w Kielcach?
Od paru lat tak się dzieje, choć utrudnia to fakt, że miejsca, w których można pograć i posłuchać muzyki na żywo znikają z mapy naszego miasta równie prędko, jak się pojawiają. To wprowadza zamieszanie, bo najtrudniej przyzwyczaić ludzi do miejsca. A jest to istotne, żeby tego grania miał kto słuchać, bo granie do pustej sali traci urok. Najfajniejsze dźwięki pojawiają się na próbach, co przemawia za tym, żeby takie próby nagrywać i uzyskać materiał dowodowy do pracy nad sobą. Publiczność może tremować, ale pozytywnie. To zależy od indywidualnych predyspozycji.
Dziękuję bardzo za rozmowę, życzę powodzenia.
Łukasz Mazur – pianista, kompozytor, aranżer, absolwent Wychowania Muzycznego Wyższej Szkoły Pedagogicznej w Kielcach (obecnie Instytutu Edukacji Akademii Świętokrzyskiej). Od połowy lat 90. bierze aktywny udział w kieleckim życiu muzycznym. Jest założycielem grupy No Name, z którą nagrał dwie płyty - „Kolędogranie” (1997) i „Impresje wielkopostne” (1998). Od przeszło 15 lat zasila szeregi chóru Duszpasterstwa Akademickiego. Współpracuje z wieloma zespołami i Teatrem Żeromskiego.
Rozmawiała Edyta Mróz. Zdjęcia Rafał Nowak
Komentarze |