Muzyka Rozmowy
Wys�ano dnia 06-02-2009 o godz. 19:48:55 przez sergio 4890
Wys�ano dnia 06-02-2009 o godz. 19:48:55 przez sergio 4890
19 grudnia w ostrowieckiej Dekadzie odbył się koncert warszawskiej grupy Farel Gott. Chłopaki zaserwowali publiczności bezkompromisowy rock and roll. |
Ich występy na festiwalu w Węgorzewie oraz Open'erze określane są przez internautów mianem jednych z najlepszych. Swoją pierwszą płytę nagrali w niecały tydzień. Sami zdecydowali się na jej dystrybucję za pomocą Internetu. Twierdzą, że daje im to dużą swobodę działania, jednak sprawdza się średnio.
O doli i niedoli niezależnego zespołu zarażającego rock and rollem rozmawia Magda Kołodziej.
Określają Was jako, stoner rock* i Indie** . Jak Wy byście zdefiniowali swoją muzykę?
Jakub Pieniążek: Wiesz, Robert Brylewski (polski muzyk rockowy, znany m.in. z Brygady Kryzys i Armii- przyp. red.) powiedział kiedyś, że jeżeli ktoś twierdzi, że jest niezależny, to znaczy, że nikomu na nim nie zależy. Moim zdaniem słowo Indie jest wyłącznie marketingowym zwrotem, w zasadzie nic nie znaczącym. Jesteśmy po prostu zespołem rock and rollowym, który przyjeżdża, żeby dać maksymalnie dużo energii ludziom, którzy przychodzą na koncert.
Dlaczego nazywacie swoją muzykę rock and rollem a nie po prostu rockiem? Elvis już dawno nie żyje...
J.P: To bardzo pojemne pojęcie, które faktycznie kojarzy się z Elvisem. Moim zdaniem od tego gatunku wszystko się zaczęło. Potem to się gdzieś stylistycznie rozwijało i powstały różne dziwne rzeczy. Natomiast rock'n'roll faktycznie kojarzy się niemal wyłącznie z Elvisem, a przecież na przestrzeni lat znacznie ewoluował. Poza tym Elvis żyje i pracuje gdzieś na stacji benzynowej tankując ciężarówki. Wrócił do korzeni.
Jak bardzo jesteście oddani rock and rollowi?
J.P: Igora (gitarzysty) żona niedługo będzie rodzić, a mimo wszystko przyjechał. Dlatego myślę że bardzo. Nasz basista jutro bardzo wcześnie rano jedzie do rodziny na święta, a perkusista miał tydzień temu operacje. Poświęcamy maksimum swojej energii i czasu.
Dzisiaj na koncercie podeszła do Ciebie dziewczyna i poprosiła o cover. Irytuje Cię to?
J.P: Wyzwaniem jest zawsze stworzenie czegoś swojego, możliwość pokazania tego ludziom i poczekanie na odbiór. Jeżeli jest pozytywny, a ludzie czują energię, która płynie ze sceny, to jest to dużo więcej niż granie po prostu coverów.
Wiadomo, że coverowanie to łatwa droga, żeby wejść w łaski publiczności. To, co się zna, łatwiej wchodzi do głowy. My staramy się podnieść poprzeczkę troszkę wyżej. Nie mamy nic przeciwko coverom, ale ich nie gramy.
Jak reagują właściciele klubów, publika na to, że jesteście niezależni, że mało osób Was zna?
Jacek Topolski: Zasady(nie wiem, czy powinniśmy o tym mówić) są teraz takie, że jak jest jakiś zespół, który chce zagrać w klubie, to najczęściej klub nic nie gwarantuje. W Polsce to z reguły tak wygląda, a w Warszawie to już standard. Za wynajęcie sali trzeba nawet zapłacić. Najczęściej rozgrywamy wszystko na zasadzie jakichś lokalnych kontaktów, bo to się sprawdza.
J.P: Nawet jeśli organizatorzy znają zespół, to i tak boją się w jakimś sensie zainwestować w czas i miejsce.
J.T: W Polsce brakuje imprez organizowanych przez kluby, które trzymałyby poziom. Brakuje miejsc na mapie Polski, gdzie organizowano by imprezy cykliczne na zasadzie koncertów i każdy klub swoją marką gwarantowałby, że na przykład w każdy czwartek zagra taki zespół, że warto przyjść, zapłacić za bilet i wyjdzie się usatysfakcjonowanym. Drugą rzeczą jest to, że ludzie mają problem, żeby płacić za bilety, za muzykę. To typowe w Polsce i wynika z tego, że Polacy mają w sobie małą świadomość tego, kim trzeba być i ile poświęcić, żeby grać na instrumencie, komponować i zajmować się tworzeniem; być tak zwanym wykonawcą, a nawet artystą.
Dokładacie do tego, żeby grać swoją muzykę?
J.P: Staramy się tego nie robić. Te pieniądze leżą, czekają na moment, kiedy będziemy na przykład nagrywali płytę.
J.T: Nie zarabiamy na tym, nie utrzymujemy się z tego, natomiast te pieniądze, które już się pojawiają, są w jakimś banku, który jeszcze nie upadł.
Czyli po brytyjskiej inwazji*** nie nastał jeszcze czas na polską?
J.T: Dlaczego nie? Tylu Polaków wyjechało do Anglii Myślę, że przyjdzie kiedyś taki czas, tylko musimy zacząć grać swoją muzykę i przede wszystkim rozumieć ją. Tak jak wszyscy Polacy znają się na polityce, medycynie i samochodach, mogliby się znać na muzyce. Wtedy na pewno kupowaliby dużo więcej płyt i poznaliby się na tym, co jest grane w radiu. Prawda jest taka, że nasz naród ma pierwszy stopień umuzykalnienia, czyli wie kiedy grają, a kiedy nie.
W ogóle Wielka Brytania od dłuższego czasu pracowała na to, żeby ich towarem eksportowym był rock and roll. Gdyby nie Beatlesi i cała ta fala, przypuszczam, że byłoby to miejsce, gdzie pije się ciemne piwo, pada deszcz i tyle Z resztą brytyjskim artystom i tak bardzo ciężko jest się przebić w Stanach, gdzie rynek jest już w ogóle kosmicznie odjechany w stosunku do Europy. Tam naprawdę jest wysoki poziom.
J.P: Myślę, że barierą jest to, że 70 % Brytyjczyków gra na jakimś instrumencie i interesują się jakąkolwiek muzyką. Z resztą umuzykalnienie Polaków bardzo dobrze widać w kościołach.
Wierzę, że to się zmienia, że młodzi ludzie są taką nową falą, której muzyka jest czymś ważnym, czymś, co spowoduje, że wyjdą z domu i nie będą oglądali tylko telewizji, siedzieli w Internecie i gadali o bzdurach na czatach z anonimowymi ludźmi. W końcu jesteśmy żywymi organizmami. Dajemy z siebie wszystko i dzięki temu jest szansa, że komuś to się spodoba, ktoś powie innym osobom i grupa będzie się powiększała.
Mnie na przykład bardziej chwytają kawałki śpiewane po polsku Często słyszycie takie głosy?
J.T: Piosenki śpiewane w języku polskim są po prostu mniej wymagające dla polskiej publiczności.
J.P: Jeśli pojawia się język angielski, w swojej treści ułatwia on brak przekazu. Może go w ogóle nie być, ważna jest muzyka. Niestety w środku grania w Polsce , ważniejszy od muzyki jest tekst.
Moglibyśmy brzmieć beznadziejnie, moglibyśmy grać beznadziejną muzykę, ale ważna jest treść i to się liczy. Często zachodzą jakieś gimnastyki, jeśli chodzi o brzmienia, które w efekcie nie mają znaczenia. Mimo wszystko, chcemy wejść na wyższą półkę' i stworzyć więcej numerów w języku polskim. Dlatego pewnie całą kolejną płytę wydamy w tym języku. Będzie też na pewno o wiele bardziej różnorodna. Pierwszą nagraliśmy w niecały tydzień.
Trudno jest się wgryźć w Polski rynek muzyczny?
J.P: W sumie nie wiem, czy polski rynek muzyczny w ogóle funkcjonuje. To środowisko jest cholernie hermetyczne. Jeżeli nie przeskoczy się odpowiedniego progu, nie otworzy się odpowiednich drzwi to zawsze jest ciężko, z drugiej jednak strony uzyskaliśmy pomoc od wielu osób.
J.T: Bardzo często było tak, że rozmawialiśmy z osobami, które te drzwi otwierają. One się do nas uśmiechały, my do nich też. (((Chyba za mało zrobiliśmy w tym kierunku, ale na więcej nasze poczucie wartości i tak by nam nie pozwoliło))). Znają nas ludzie, którzy zajmują się muzyką. Albo przyjdzie na nas czas, albo nie. Nie mamy ciśnienia.
To, że częściej śpiewacie po angielsku jest jakąś formą komercjalizacji?
J.P: Nie. Nie ukrywam, że język polski, w przypadku muzyki, stanowi wyzwanie, dlatego zdecydowaliśmy się na język angielski, aczkolwiek nie jest to mimo wszystko łatwa droga. Z drugiej strony otworzyła też możliwość wydania nas na składance "Riot on Sunset Vol.2" w Stanach Zjednoczonych.
Czy energia, którą wysyłacie ze sceny, jest zawsze odbijana od publiki i wraca do Was ze zdwojoną mocą ?
J.P: Nie. Dlatego nie kłamałem mówiąc podczas koncertu, że w Ostrowcu się fenomenalnie gra. Jeżeli coś, dajesz, a potem dostajesz z powrotem w postaci radości ludzi, to genialne uczucie. Natomiast jeżeli nie ma tego zwrotnego punktu, to jest ciężko. Czasami bywa tak, że ludzie po prostu stoją i nic nie robią, czekają na coś.
Jaka jest różnica między koncertami w dużym mieście, takim jak stolica, a w mieście mniejszym, takim jak Ostrowiec?
J.P: Dużo fajniej gra się w mniejszych miastach. Wynika to może z warszawskiego zblazowania. Niemniej jednak tam też przychodzą na nasze koncerty ludzie i bywa genialnie. Generalnie w mniejszych miastach dzieje się mniej, poza tym nie ma potrzeby pokonywania długich dystansów, żeby dotrzeć do klubu. Biorąc pod uwagę europejskie standardy Warszawa jest małym miastem i paradoksalnie ludziom nie chce się wychodzić z domu . Siedzą przed telewizorem. Mimo wszystko jest też duża konkurencja jeśli chodzi o gwiazdy, również światowego formatu, więc bywa, że trzeba walczyć o swoje miejsce. Na razie dużo fajniej jest zagrać poza Warszawą, może kiedyś się to zmieni.
No właśnie, jak doszło do tego, że zagraliście w berlińskim klubie Silver Wings?
J.P: Mamy kolegów z Niemiec, których poznaliśmy dzięki Myspace. Jest to niemiecki zespół Laid, który zaprosiliśmy na dwa, trzy koncerty do Polski. Oni nam zorganizowali kilka koncertów u siebie, aczkolwiek tylko jeden doszedł do skutku. To właśnie był klub Silver Wings.
W tym samym czasie grali tam Queens of the Stone Age. Jesteście pierwszym polskim zespołem, który był z chłopakami na after party?
Queens of the Stone Age występowali w sali obok, w zupełnie innym terminie, więc nie było wspólnej imprezy. Z resztą to miejsce jest już kultowe, nawet bez Queensów. Było tam genialnie jeśli chodzi o atmosferę.
A jak doszło do tego, że zagraliście u Wojewódzkiego?
J.P: Wiesz, takie sprawy się załatwia, nie ukrywam, kontaktami.
Na zasadzie dobrej wódki z kimś?
J.P: Nie, nie, bez przesady. To załatwia się w prosty sposób, w tym przypadku kontaktu z odpowiednią osobą.
J.T: W programie Wojewódzkiego wybór jest bardzo łatwy. Osoba która się tym zajmuje ocenia, czy zespół się nadaje czy nie. Akurat jeśli chodzi o Wojewódzkiego, to mimo tej całej głupiej otoczki, wydaje mi się, że ma całkiem zdrowe zasady, jeśli chodzi o wybór ludzi, z którymi pracuje. To widać, bo ten program długo się utrzymuje, chociaż chcą go coraz bardziej zminimalizować. Tyle lat - trudno żeby się nie znudził. Tam raczej nikt nikomu wódki nie stawia. Po programie dostaje się gadżety. Można nawet uścisnąć Kubę!
J.P: My akurat nie mieliśmy tego szczęścia, bo nam uciekł. Z resztą Ibisz również. Bardzo go nienawidzimy za to (śmiech). Natomiast rzeczywiście jest tak, jak mówi kolega, kwestia jest tylko poczekania na swoją kolej.
Odstaliście swoje w kolejce do Open'era czy ją przeskoczyliście?
J.T: Na Open'er akurat wyhaczył nas człowiek wtedy z Onetu, potem z Eski Rock co prawda. Na Węgorzewo tak samo udało nam się w tym roku zaczepić. Dziennikarze niby nas znają, niby się podoba, natomiast wiadomo, że ze względu na charakter naszej muzyki, mówią z góry i od razu " Słuchajcie, to jest dobra muzyka. Fajnie, że gracie i grajcie jak najdłużej". No, ale dopóki nie zrobimy utworu, że ktoś jest dziewczyną gangstera albo ma złamane serce i będzie to na 4 do tańca podczas imprez, to nie mamy szans. Z resztą nie chcemy tego, bo nie mamy takiego ciśnienia. Komercyjnie jesteśmy że tak powiem zaspokojeni. Każdy z nas pracuje. Muzyka to takie nasze drugie życie, gdzie możemy dać upust temu, czemu nie możemy dać w pracy biurowej, gdzie przypieprzamy pieczątki i podpisujemy jakieś papiery.
Muzyka jest więc Waszym hobby?
J.P: Nie chciałbym nazywać tego hobby, tylko dlatego że muzyce poświęcamy swój wolny czas, a w ciągu dnia normalnie pracujemy. Moim zdaniem, to co robimy jest naszą drugą pracą. Zawsze w tygodniu spotykamy się często na kilka godzin, gramy próby, tworzymy nowe numery. To zajmuje dużo czasu i nie uważam, żeby to było tylko hobby. Nie ukrywam, że gdyby wypaliło, gdybyśmy osiągnęli jakiś mega sukces, latali po świecie, grali od Japonii po Stany Zjednoczone to byłoby super. Patrzymy jednak na to realnie.
Co musiałoby się wydarzyć w Polsce, żebyście poczuli satysfakcję, dumę z polskiego rynku?
J.P: Musiałaby wybuchnąć wielka bomba atomowa rock and rolla. Albo po prostu każdy koncert musiałby wyglądać jak ten dziś - mały klub, ale sala szczelnie wypełniona; czujesz pot i krew, zmęczenie, kapiącą z sufitu wentylację. To jest esencja rock and rolla.
Rozmawiała Magda Kołodziej.
Skład zespołu:
Jakub Pieniążek - gitara, śpiew
Łukasz Kutyński - perkusja
Igor Wójcik - gitara
Jacek Topolski - bas
* - Podgatunek rocka i metalu. W stoner rocku często stosowane są powolne tempa, psychodeliczne improwizacje, basowe gitarowe riffy i melodyjne wstawki. Produkcja jest często bardzo surowa, ograniczona do minimum może nawet brzmieć amatorsko. Z tym stylem utożsamiane są zespoły takie jak Kyuss czy Queens of the Stone Age.
** - Gatunek muzyczny, którego nazwa pochodzi od angielskiego słowa independent - niezależny. Indie rock niekiedy określa się jako podgatunek rocka alternatywnego.
*** - Okres w historii rocka reprezentowany przez takie zespoły jak The Beatles, Deep Purple, Queen, Led Zeppelin.
O doli i niedoli niezależnego zespołu zarażającego rock and rollem rozmawia Magda Kołodziej.
Określają Was jako, stoner rock* i Indie** . Jak Wy byście zdefiniowali swoją muzykę?
Jakub Pieniążek: Wiesz, Robert Brylewski (polski muzyk rockowy, znany m.in. z Brygady Kryzys i Armii- przyp. red.) powiedział kiedyś, że jeżeli ktoś twierdzi, że jest niezależny, to znaczy, że nikomu na nim nie zależy. Moim zdaniem słowo Indie jest wyłącznie marketingowym zwrotem, w zasadzie nic nie znaczącym. Jesteśmy po prostu zespołem rock and rollowym, który przyjeżdża, żeby dać maksymalnie dużo energii ludziom, którzy przychodzą na koncert.
Dlaczego nazywacie swoją muzykę rock and rollem a nie po prostu rockiem? Elvis już dawno nie żyje...
J.P: To bardzo pojemne pojęcie, które faktycznie kojarzy się z Elvisem. Moim zdaniem od tego gatunku wszystko się zaczęło. Potem to się gdzieś stylistycznie rozwijało i powstały różne dziwne rzeczy. Natomiast rock'n'roll faktycznie kojarzy się niemal wyłącznie z Elvisem, a przecież na przestrzeni lat znacznie ewoluował. Poza tym Elvis żyje i pracuje gdzieś na stacji benzynowej tankując ciężarówki. Wrócił do korzeni.
Jak bardzo jesteście oddani rock and rollowi?
J.P: Igora (gitarzysty) żona niedługo będzie rodzić, a mimo wszystko przyjechał. Dlatego myślę że bardzo. Nasz basista jutro bardzo wcześnie rano jedzie do rodziny na święta, a perkusista miał tydzień temu operacje. Poświęcamy maksimum swojej energii i czasu.
Dzisiaj na koncercie podeszła do Ciebie dziewczyna i poprosiła o cover. Irytuje Cię to?
J.P: Wyzwaniem jest zawsze stworzenie czegoś swojego, możliwość pokazania tego ludziom i poczekanie na odbiór. Jeżeli jest pozytywny, a ludzie czują energię, która płynie ze sceny, to jest to dużo więcej niż granie po prostu coverów.
Wiadomo, że coverowanie to łatwa droga, żeby wejść w łaski publiczności. To, co się zna, łatwiej wchodzi do głowy. My staramy się podnieść poprzeczkę troszkę wyżej. Nie mamy nic przeciwko coverom, ale ich nie gramy.
Jak reagują właściciele klubów, publika na to, że jesteście niezależni, że mało osób Was zna?
Jacek Topolski: Zasady(nie wiem, czy powinniśmy o tym mówić) są teraz takie, że jak jest jakiś zespół, który chce zagrać w klubie, to najczęściej klub nic nie gwarantuje. W Polsce to z reguły tak wygląda, a w Warszawie to już standard. Za wynajęcie sali trzeba nawet zapłacić. Najczęściej rozgrywamy wszystko na zasadzie jakichś lokalnych kontaktów, bo to się sprawdza.
J.P: Nawet jeśli organizatorzy znają zespół, to i tak boją się w jakimś sensie zainwestować w czas i miejsce.
J.T: W Polsce brakuje imprez organizowanych przez kluby, które trzymałyby poziom. Brakuje miejsc na mapie Polski, gdzie organizowano by imprezy cykliczne na zasadzie koncertów i każdy klub swoją marką gwarantowałby, że na przykład w każdy czwartek zagra taki zespół, że warto przyjść, zapłacić za bilet i wyjdzie się usatysfakcjonowanym. Drugą rzeczą jest to, że ludzie mają problem, żeby płacić za bilety, za muzykę. To typowe w Polsce i wynika z tego, że Polacy mają w sobie małą świadomość tego, kim trzeba być i ile poświęcić, żeby grać na instrumencie, komponować i zajmować się tworzeniem; być tak zwanym wykonawcą, a nawet artystą.
Dokładacie do tego, żeby grać swoją muzykę?
J.P: Staramy się tego nie robić. Te pieniądze leżą, czekają na moment, kiedy będziemy na przykład nagrywali płytę.
J.T: Nie zarabiamy na tym, nie utrzymujemy się z tego, natomiast te pieniądze, które już się pojawiają, są w jakimś banku, który jeszcze nie upadł.
Czyli po brytyjskiej inwazji*** nie nastał jeszcze czas na polską?
J.T: Dlaczego nie? Tylu Polaków wyjechało do Anglii Myślę, że przyjdzie kiedyś taki czas, tylko musimy zacząć grać swoją muzykę i przede wszystkim rozumieć ją. Tak jak wszyscy Polacy znają się na polityce, medycynie i samochodach, mogliby się znać na muzyce. Wtedy na pewno kupowaliby dużo więcej płyt i poznaliby się na tym, co jest grane w radiu. Prawda jest taka, że nasz naród ma pierwszy stopień umuzykalnienia, czyli wie kiedy grają, a kiedy nie.
W ogóle Wielka Brytania od dłuższego czasu pracowała na to, żeby ich towarem eksportowym był rock and roll. Gdyby nie Beatlesi i cała ta fala, przypuszczam, że byłoby to miejsce, gdzie pije się ciemne piwo, pada deszcz i tyle Z resztą brytyjskim artystom i tak bardzo ciężko jest się przebić w Stanach, gdzie rynek jest już w ogóle kosmicznie odjechany w stosunku do Europy. Tam naprawdę jest wysoki poziom.
J.P: Myślę, że barierą jest to, że 70 % Brytyjczyków gra na jakimś instrumencie i interesują się jakąkolwiek muzyką. Z resztą umuzykalnienie Polaków bardzo dobrze widać w kościołach.
Wierzę, że to się zmienia, że młodzi ludzie są taką nową falą, której muzyka jest czymś ważnym, czymś, co spowoduje, że wyjdą z domu i nie będą oglądali tylko telewizji, siedzieli w Internecie i gadali o bzdurach na czatach z anonimowymi ludźmi. W końcu jesteśmy żywymi organizmami. Dajemy z siebie wszystko i dzięki temu jest szansa, że komuś to się spodoba, ktoś powie innym osobom i grupa będzie się powiększała.
Mnie na przykład bardziej chwytają kawałki śpiewane po polsku Często słyszycie takie głosy?
J.T: Piosenki śpiewane w języku polskim są po prostu mniej wymagające dla polskiej publiczności.
J.P: Jeśli pojawia się język angielski, w swojej treści ułatwia on brak przekazu. Może go w ogóle nie być, ważna jest muzyka. Niestety w środku grania w Polsce , ważniejszy od muzyki jest tekst.
Moglibyśmy brzmieć beznadziejnie, moglibyśmy grać beznadziejną muzykę, ale ważna jest treść i to się liczy. Często zachodzą jakieś gimnastyki, jeśli chodzi o brzmienia, które w efekcie nie mają znaczenia. Mimo wszystko, chcemy wejść na wyższą półkę' i stworzyć więcej numerów w języku polskim. Dlatego pewnie całą kolejną płytę wydamy w tym języku. Będzie też na pewno o wiele bardziej różnorodna. Pierwszą nagraliśmy w niecały tydzień.
Trudno jest się wgryźć w Polski rynek muzyczny?
J.P: W sumie nie wiem, czy polski rynek muzyczny w ogóle funkcjonuje. To środowisko jest cholernie hermetyczne. Jeżeli nie przeskoczy się odpowiedniego progu, nie otworzy się odpowiednich drzwi to zawsze jest ciężko, z drugiej jednak strony uzyskaliśmy pomoc od wielu osób.
J.T: Bardzo często było tak, że rozmawialiśmy z osobami, które te drzwi otwierają. One się do nas uśmiechały, my do nich też. (((Chyba za mało zrobiliśmy w tym kierunku, ale na więcej nasze poczucie wartości i tak by nam nie pozwoliło))). Znają nas ludzie, którzy zajmują się muzyką. Albo przyjdzie na nas czas, albo nie. Nie mamy ciśnienia.
To, że częściej śpiewacie po angielsku jest jakąś formą komercjalizacji?
J.P: Nie. Nie ukrywam, że język polski, w przypadku muzyki, stanowi wyzwanie, dlatego zdecydowaliśmy się na język angielski, aczkolwiek nie jest to mimo wszystko łatwa droga. Z drugiej strony otworzyła też możliwość wydania nas na składance "Riot on Sunset Vol.2" w Stanach Zjednoczonych.
Czy energia, którą wysyłacie ze sceny, jest zawsze odbijana od publiki i wraca do Was ze zdwojoną mocą ?
J.P: Nie. Dlatego nie kłamałem mówiąc podczas koncertu, że w Ostrowcu się fenomenalnie gra. Jeżeli coś, dajesz, a potem dostajesz z powrotem w postaci radości ludzi, to genialne uczucie. Natomiast jeżeli nie ma tego zwrotnego punktu, to jest ciężko. Czasami bywa tak, że ludzie po prostu stoją i nic nie robią, czekają na coś.
Jaka jest różnica między koncertami w dużym mieście, takim jak stolica, a w mieście mniejszym, takim jak Ostrowiec?
J.P: Dużo fajniej gra się w mniejszych miastach. Wynika to może z warszawskiego zblazowania. Niemniej jednak tam też przychodzą na nasze koncerty ludzie i bywa genialnie. Generalnie w mniejszych miastach dzieje się mniej, poza tym nie ma potrzeby pokonywania długich dystansów, żeby dotrzeć do klubu. Biorąc pod uwagę europejskie standardy Warszawa jest małym miastem i paradoksalnie ludziom nie chce się wychodzić z domu . Siedzą przed telewizorem. Mimo wszystko jest też duża konkurencja jeśli chodzi o gwiazdy, również światowego formatu, więc bywa, że trzeba walczyć o swoje miejsce. Na razie dużo fajniej jest zagrać poza Warszawą, może kiedyś się to zmieni.
No właśnie, jak doszło do tego, że zagraliście w berlińskim klubie Silver Wings?
J.P: Mamy kolegów z Niemiec, których poznaliśmy dzięki Myspace. Jest to niemiecki zespół Laid, który zaprosiliśmy na dwa, trzy koncerty do Polski. Oni nam zorganizowali kilka koncertów u siebie, aczkolwiek tylko jeden doszedł do skutku. To właśnie był klub Silver Wings.
W tym samym czasie grali tam Queens of the Stone Age. Jesteście pierwszym polskim zespołem, który był z chłopakami na after party?
Queens of the Stone Age występowali w sali obok, w zupełnie innym terminie, więc nie było wspólnej imprezy. Z resztą to miejsce jest już kultowe, nawet bez Queensów. Było tam genialnie jeśli chodzi o atmosferę.
A jak doszło do tego, że zagraliście u Wojewódzkiego?
J.P: Wiesz, takie sprawy się załatwia, nie ukrywam, kontaktami.
Na zasadzie dobrej wódki z kimś?
J.P: Nie, nie, bez przesady. To załatwia się w prosty sposób, w tym przypadku kontaktu z odpowiednią osobą.
J.T: W programie Wojewódzkiego wybór jest bardzo łatwy. Osoba która się tym zajmuje ocenia, czy zespół się nadaje czy nie. Akurat jeśli chodzi o Wojewódzkiego, to mimo tej całej głupiej otoczki, wydaje mi się, że ma całkiem zdrowe zasady, jeśli chodzi o wybór ludzi, z którymi pracuje. To widać, bo ten program długo się utrzymuje, chociaż chcą go coraz bardziej zminimalizować. Tyle lat - trudno żeby się nie znudził. Tam raczej nikt nikomu wódki nie stawia. Po programie dostaje się gadżety. Można nawet uścisnąć Kubę!
J.P: My akurat nie mieliśmy tego szczęścia, bo nam uciekł. Z resztą Ibisz również. Bardzo go nienawidzimy za to (śmiech). Natomiast rzeczywiście jest tak, jak mówi kolega, kwestia jest tylko poczekania na swoją kolej.
Odstaliście swoje w kolejce do Open'era czy ją przeskoczyliście?
J.T: Na Open'er akurat wyhaczył nas człowiek wtedy z Onetu, potem z Eski Rock co prawda. Na Węgorzewo tak samo udało nam się w tym roku zaczepić. Dziennikarze niby nas znają, niby się podoba, natomiast wiadomo, że ze względu na charakter naszej muzyki, mówią z góry i od razu " Słuchajcie, to jest dobra muzyka. Fajnie, że gracie i grajcie jak najdłużej". No, ale dopóki nie zrobimy utworu, że ktoś jest dziewczyną gangstera albo ma złamane serce i będzie to na 4 do tańca podczas imprez, to nie mamy szans. Z resztą nie chcemy tego, bo nie mamy takiego ciśnienia. Komercyjnie jesteśmy że tak powiem zaspokojeni. Każdy z nas pracuje. Muzyka to takie nasze drugie życie, gdzie możemy dać upust temu, czemu nie możemy dać w pracy biurowej, gdzie przypieprzamy pieczątki i podpisujemy jakieś papiery.
Muzyka jest więc Waszym hobby?
J.P: Nie chciałbym nazywać tego hobby, tylko dlatego że muzyce poświęcamy swój wolny czas, a w ciągu dnia normalnie pracujemy. Moim zdaniem, to co robimy jest naszą drugą pracą. Zawsze w tygodniu spotykamy się często na kilka godzin, gramy próby, tworzymy nowe numery. To zajmuje dużo czasu i nie uważam, żeby to było tylko hobby. Nie ukrywam, że gdyby wypaliło, gdybyśmy osiągnęli jakiś mega sukces, latali po świecie, grali od Japonii po Stany Zjednoczone to byłoby super. Patrzymy jednak na to realnie.
Co musiałoby się wydarzyć w Polsce, żebyście poczuli satysfakcję, dumę z polskiego rynku?
J.P: Musiałaby wybuchnąć wielka bomba atomowa rock and rolla. Albo po prostu każdy koncert musiałby wyglądać jak ten dziś - mały klub, ale sala szczelnie wypełniona; czujesz pot i krew, zmęczenie, kapiącą z sufitu wentylację. To jest esencja rock and rolla.
Rozmawiała Magda Kołodziej.
Skład zespołu:
Jakub Pieniążek - gitara, śpiew
Łukasz Kutyński - perkusja
Igor Wójcik - gitara
Jacek Topolski - bas
* - Podgatunek rocka i metalu. W stoner rocku często stosowane są powolne tempa, psychodeliczne improwizacje, basowe gitarowe riffy i melodyjne wstawki. Produkcja jest często bardzo surowa, ograniczona do minimum może nawet brzmieć amatorsko. Z tym stylem utożsamiane są zespoły takie jak Kyuss czy Queens of the Stone Age.
** - Gatunek muzyczny, którego nazwa pochodzi od angielskiego słowa independent - niezależny. Indie rock niekiedy określa się jako podgatunek rocka alternatywnego.
*** - Okres w historii rocka reprezentowany przez takie zespoły jak The Beatles, Deep Purple, Queen, Led Zeppelin.
Komentarze |