Kielce v.0.8

Kino
Niezwykła Agnieszka Holland

 drukuj stron�
Kino Rozmowy Agnieszka Holland,
Wys�ano dnia 03-04-2007 o godz. 07:00:00 przez pala2 8985

Agnieszki Holland chyba nikomu przedstawiać nie trzeba. Wybitna scenarzystka i reżyserka filmowa była bohaterką 3 / 4 Festiwalu Filmów Niezwykłych, organizowanego w Kielcach i Sandomierzu w dniach 22-24 marca.



Dzięki uprzejmości i wielkiej pomocy organizatorów festiwalu pani Agnieszka spotkała się ze mną w restauracji "Pod Ciżemką" w Sandomierzu 22 marca, a już dnia następnego autoryzowała wywiad w Kieleckim Centrum Kultury.

-Jak się Pani czuje jako Reżyser Niezwykły?
-Nigdy nie myślałam, że jestem zwykłym reżyserem. J Nie chodzi o zachwyt "ach, jaka wspaniała", ale o trochę inną drogę życiową i zawodową, z pewnością o inną płeć niż większość reżyserów. Nie poczułam, że nagle zostałam "zgwałcona" przez ten przymiotnik.

-W branży filmowej nie ma zbyt dużo kobiet reżyserów i to jeszcze z tak wielkim dorobkiem i z taką sławą jak Pani.

-Tak, kobietom jest w tym zawodzie rzeczywiście trudniej. Gdy zaczynałam pracę, wydawało mi się, że to nie musi być prawda. Potem popatrzyłam, jak los się obchodzi z moimi bardzo zdolnymi koleżankami. Zobaczyłam, że i ja mam trudności do przezwyciężenia. Wtedy zrozumiałam, że ten zawód wymaga ogromnej determinacji, siły, ale i szczęścia, żeby nie dać się zepchnąć z toru. Zauważyłam jeszcze coś: kobietom w tej branży mniej się wybacza. Jeżeli mężczyźnie zdarzy się zrobić film, który jest źle przyjęty, to to nie podważa jego pozycji w filmowym świecie. Jeśli zdarzy się to kobiecie, rozpoczyna się zmasowany atak i krytyka innych. Nie wiem, dlaczego tak jest. Myślę, że kobiety w tym zawodzie budzą jakąś podświadomą agresję ze strony mężczyzn i stąd prawdopodobnie jest im trudniej. Poza tym ten zawód wymaga pełnego zaangażowania: film kinowy czy telewizyjny, a nawet serial wymaga podczas realizacji niemal stuprocentowego oddania się. I to nie trwa kilka dni, ale kilka ładnych miesięcy. W tym czasie trudno się spełniać w sposób satysfakcjonujący w "cywilnych", domowych kobiecych rolach.

-Jak ocenia Pani swoją pozycję w świecie filmowym? Czy Pani już nic nie może zagrozić?

-W tym zawodzie nieustannie zdaje się egzamin, nie ma żadnych gwarancji. Reżyser jest stale rozliczany ze swojej pracy. Fellini w ostatnich paru latach życia nie był w stanie zrobić filmu, bo nie miał na to pieniędzy, a przecież to jeden z największych światowych reżyserów. Kurosawa też miał ogromne trudności. Gdyby nie Scorsese i paru Amerykanów to by prawdopodobnie nie zrobił swoich trzech ostatnich filmów. Kino się zmienia i niestety, pieniądze zarobione przez filmy liczą się coraz bardziej. Do tej pory nie musiałam się obawiać o przyszłość, ale nie jest łatwo. Wiem, że w tej chwili mam energię, mam rzemiosło, że jeżeli nie będę mogła robić dokładnie tego, co chcę, to zawsze będę mogła coś zrobić. Potrafiłabym zrobić film komercyjny, ale sądzę, że szkoda życia.

-Ale powiedziała Pani, że kobietom się nie wybacza w tej branży, że mają trudniej.

-Na przykład Jane Campion, jedna z bardziej oryginalnych i zdolnych postaci filmu. Jej kolejny po "Fortepianie" film wywołał falę agresji. I już nigdy się z tego nie podniosła, nie mogła tego zrozumieć. Myślę, że gdyby nie była kobietą, ta agresja by się nie pojawiła. Nigdy nie byłam w stanie zanalizować tego do końca. Uczestniczyłam w kilku seminariach w USA na ten temat. Zastanawialiśmy się na przykład, dlaczego reżyserki po pierwszym udanym filmie, często wiele lat czekają na możliwość zrobienia następnego. W przypadku mężczyzn takie sytuacje zdarzają się rzadko.

-Kiedy oglądam mój ulubiony film w Pani reżyserii "Kobietę samotną" za każdym razem zastanawiam się, jak udało się Pani w sposób tak chłodny, prawie obiektywny opowiedzieć historię niezwykle poruszającą. Czy uważa Pani, że Pani filmy są kobiece?

-Trudno powiedzieć. Na pewno mam punkt widzenia kobiety, bo jestem kobietą i patrzę na ta rzeczywistość inaczej niż mężczyźni, mój system wartości jest nieco inny. Moje filmy rzeczywiście nie są sentymentalne. Nie myślę też, że sentymentalizm jest domeną kobiet. Spójrzmy na twórczość chociażby Wirginii Woolf. Na początku mojej drogi reżyserskiej koledzy, aby sprawić mi przyjemność mówili, że moje filmy są takie męskie. Wtedy sprawiało mi to przyjemność, teraz tego nie lubię. W pewnym momencie złapałam się na tym, że to przecież kompletna bzdura.

-Pracuje Pani nie tylko jako reżyser. Jest Pani także autorką scenariuszy, kiedyś przetłumaczyła pani książkę Milana Kundery "Nieznośna lekkość bytu". Czy tworzenie filmów to dla Pani podróż od literatury do obrazu?

-Ja dość dużo myślę obrazami. W pewnym sensie jestem też "literacka", bo podstawowym impulsem do filmu jest chęć opowiedzenia jakiejś historii. Kiedy zaczynam myśleć o tych historiach, natychmiast je wizualizuję. Wydaje mi się, że między innymi dlatego wybrałam zawód reżysera, bo dzięki niemu te dwie potrzeby kreacyjne mogą się połączyć w całość. Do tego dochodzi trzecia, bardziej z dziedziny psychologii władzy - potrzeba kontrolowania świata. Od zera stwarza się świat, arbitralnie powołując go do życia. Między tymi trzema potrzebami nie ma konfliktu, wręcz przeciwnie: dobry filmowiec powinien mieć je wszystkie w pewnej harmonii.

-Dlaczego tak rzadko widujemy Panią w Polsce i dlaczego nie kręci Pani tutaj swoich filmów?

-Teraz właśnie kręcę serial w Polsce. To już trwa od października, więc jestem już nieco zmęczona, ale pracę muszę nazwać satysfakcjonującą. Robię serial z Magdą, moją siostrą (Łazarkiewicz - red.) i z Kasią, moją córką (Adamik - red.). Wszystkie trzy reżyserujemy: podzieliłyśmy odcinki między sobą, wcześniej wspólnie pracując nad scenariuszem i obsadą. "Ekipę" można nazwać rodzinnym serialem. To ewenement w skali światowej. Ostatnio mówiłyśmy o tym, żeby posłać to do księgi Guinnessa, bo dotąd nie zdarzyło się, żeby trzy kobiety z jednej rodziny kręciły wspólnie. Poza tym dawno nie pracowałam z polskimi aktorami. Obawiałam się, czy nie będą zbytnio "rozchałturzeni", ale niepotrzebnie. Wszyscy są świetnie przygotowani.

-Może się boją?

-Możliwe. Ale to jest taki pozytywny lęk, który mobilizuje. A wracając do kręcenia filmów w Polsce: miałam parę projektów, ale z żalem muszę powiedzieć, że mi się po prostu nie udało ich sfinansować. Z przyjemnością kręciłabym filmy w Polsce, bo obchodzi mnie to, co tutaj się dzieje, obchodzą mnie ludzie i ich problemy. W tej chwili Polska robi się krajem bardzo trudnym. Życie robi się jakieś nienormalne, niezdrowe społecznie i idzie w niebezpiecznym kierunku. W tej sytuacji nie bardzo wiadomo, co robić. We mnie się budzi sprzeciw wobec władzy, która w taki sposób traktuje obywateli i na dodatek uzurpuje sobie prawo do kontroli nad naszym życiem, poglądami, zachowaniami. Niedawno byłam w Glasgow i w Edynburgu. Rozmawiałam tam z wieloma młodymi Polakami. Większość z nich chce tam zostać i to nie tylko z powodów ekonomicznych, które są oczywiste, ale i z powodów światopoglądowych. Za granicą nie jest im "duszno". Mnie to nieco przeraża. Zawsze myślałam, że skoro wreszcie odzyskaliśmy wolność, to będziemy jej strzec. Dlatego trudno by mi było podjąć decyzję o tym, aby robić filmy - póki jeszcze mam siły - tylko w Polsce, rezygnując z innych działań za granicą.

-A może walczyć o zmianę sytuacji w Polsce filmami?

-Trzeba by o to walczyć, tylko - szczerze mówiąc - nie wiadomo z kim. A żeby walczyć filmami to trzeba je najpierw zrobić.

-To może przywieźć stamtąd pieniądze, a tutaj robić filmy...

-Na Zachodzie nie chcą dawać pieniędzy na filmy dotyczące naszych spraw. Schloendorffowi udało się wygospodarować jakieś małe pieniądze, zrobił film o strajku w stoczni i dostał baty od wszystkich. Więc to na pewno nie jest opłacalne. Z pewnością trzeba się starać coś robić. Stąd nasz serial, który w pewnym sensie można uznać za... czyn obywatelski. Chcemy pokazać ludziom, że świat polityki może być szlachetny i że trzeba wierzyć, że istnieją ludzie, którzy mogą z niej zrobić ogromną, pozytywną przygodę.



-Kiedy obejrzymy serial?

-Będzie pokazywany na jesieni. Mam nadzieję, że będzie dobrze wypromowany i że wzbudzi zainteresowanie. Ten temat jest dosyć ambitny i trudny, ale my starałyśmy się tak to opowiedzieć, żeby było to wciągające: trochę sensacyjne, trochę zabawne, żeby pulsowało i żyło.

-Czy zna Pani współczesne polskie filmy? Co Pani o nich sądzi?

-Znam. Myślę, że oglądam mniej więcej jedną trzecią tego, co jest wyprodukowane. Z tego, co widziałam w ostatnich latach najbardziej podobają mi się filmy Krzysztofa Krauzego. Przede wszystkim "Nikifor", który mnie zachwycił, ale i "Plac Zbawiciela". Poza nim jest kilka osobowości, głównie w tym średnim pokoleniu: Jan Jakub Kolski, Marek Koterski. Wydaje mi się, że prawie wszystkie inne filmy, które ostatnio widziałam są dziełem zdolnych ludzi, ale czegoś w nich brakuje: takiego przełożenia, żeby to rzeczywiście dotarło do widza i rzeczywiście go poruszyło. Są jeszcze inne polskie filmy - takie, które przede wszystkim zarabiają pieniądze. Nie chodzi o to, że to kino rozrywkowe - filmy sensacyjne, czy komedie romantyczne - które mnie jako widza nie interesują. One są po prostu straszliwie słabo zrobione. Obserwuję upadek rzemiosła w polskim kinie, co widać, gdy ogląda się polskie filmy z lat 60., 70. nawet 80.. Filmy reżyserów uznanych wtedy za przeciętnych są porządnie zrobione, zainscenizowane, sfotografowane, zagrane. Te, które powstają teraz są trochę byle jakie. W tych produkcjach jest coś cynicznego: wycisnąć z rynku na maksa i uciekać. Kiedy muzyk fałszuje grając w filharmonii, to trzeba go wyrzucić. Tymczasem tutaj wielu filmowców fałszuje codziennie i jakoś im to uchodzi na sucho.

-W jakimś wywiadzie, powiedziała Pani, że kino przeżywa swój gorszy okres...

-Kino jest bardzo zależne i od techniki i od ekonomii. Wszyscy nastawieni są wyłącznie na konsumpcję i czerpanie zysków. To bardziej marketing decyduje, co się sprzeda, a co nie. Już prawie wcale nie ma miejsca na sztukę. Z drugiej strony otwierają się jakieś nowe perspektywy, np. dystrybucja w Internecie, które z pewnością coś zmienią. W którą stronę - nie wiem. Z powodu techniki, efektów specjalnych kino rozwija się jednostronnie. Historie opowiedziane w filmach są dzisiaj mniej ciekawe niż te, którymi się karmiło kino amerykańskie lat siedemdziesiątych.

-Przykładem sztuczek marketingowych są chyba Oscary. Czasami nie rozumiem, dlaczego jakiś film dostał aż tyle statuetek.

-Oscary nigdy nie były jakimś wielkim sprawdzianem jakości tych filmów. Jest to raczej nagroda dla rzemiosła i dla sukcesu. Szczerze mówiąc, statuetki rzadko dostawały filmy bardzo oryginalne, wyjątkowe. Oczywiście z nielicznymi wyjątkami. Scorsese wygrał wreszcie po wielu latach. Nie widziałam jeszcze tego obrazu, ale na pewno nie jest to jego największy film. Jeszcze gorzej jest w kategorii filmów zagranicznych. W zeszłym roku było parę naprawdę wielkich filmów, tj. "Dziecko" braci Dardenne czy "Ukryte" Michaela Haneke. Oba nie dostały nawet nominacji. Bardziej "ważna" jest chyba Złota Palma w Cannes. Co z tego, skoro czytałam ostatnio jakiś ranking popularności filmów. Te, które podostawały Złote Palmy mają u nas widownię 15 do 60 tys. widzów. Za czasów, kiedy ja zaczynałam robić filmy w Polsce, w latach 70. takie filmy miały półmilionową widownię.

-Była Pani dwukrotnie nominowana do Oscara. Czy to miłe uczucie?

-To jest jakiś sprawdzian sukcesu. Akademia ma około 15 tys. członków. Wszyscy mogą głosować, ale to nie oznacza, że znają wszystkie filmy. Na starcie te popularniejsze mają już większą szansę. Inni dystrybutorzy muszą się starać: wydają pieniądze na olbrzymie kampanie promocyjne, rozsyłają kopie filmów. Tylko wtedy filmy, które nie specjalnie zabłysły w kinach, mają szansę. Czasami to się udaje. Z głosowaniem na polityków jest podobnie. Cudowny, bardzo wartościowy facet, którego nikt nie zna, który nie ma pieniędzy czy możliwości, żeby się wypromować, przegra z partyjnym bęcwałem, który codziennie pokazuje się w telewizji.

-Którą z nagród, wyróżnień ceni Pani najbardziej?

-Nie wiem, czy to jest jakiś błąd we mnie, czy to może samoobrona, ale nagrody nie robią na mnie tak wielkiego wrażenia. Dostałam jakieś odznaczenia w życiu, jakieś ordery i nawet nie pamiętam jakie. To nie wynika z megalomanii, tylko ze skupienia na czymś innym. Bardziej niż na nagrodach zależy mi, aby dotrzeć do widzów, dla których zrobiłam dany film. I tutaj każdy środek jest dobry i cenny, także nagroda. Tak naprawdę - oczywiście przyjemniej jest dostać Oskara, niż go nie dostać, wygrać Cannes, Berlin czy San Sebastian. Ostatnio moją "Kopię mistrza" wyróżniła Polska Akademia Filmowa. Głosowali też na "Volver" i na Kena Loacha. Muszę powiedzieć, że ich głos sprawił mi wielką przyjemność, bo oznacza, że koledzy oglądają to, co robię, że to im się podoba. To, że nie wygrałam z Almodovarem nie jest dla mnie ważne. Zdziwiło mnie, że żaden z kolegów nominowanych w kategorii na najlepszy film polski nie przyszedł na tę galę. Pytałam, dlaczego. Powiedziano mi, że oni w ogóle nie przychodzą, bo się boją, że nie wygrają. Zrozumiałam, że dla nich jest to strasznie ważne. Myślę, że może na tym polega różnica między męskim a kobiecym kinem. Faceci strasznie się przejmują takimi rzeczami, a kobiety mają jednak do tego większy dystans.

-Który swój film lubi Pani najbardziej?

-Każdy jest związany z jakimś etapem mojego życia. Są trochę jak mój pamiętnik. Każdy kosztował mnie dużo krwi, potu, nadziei i smutków. Nie jestem w stanie obiektywnie ocenić, że ten jest udany, a ten nie. Nie potrafię wskazać ulubionego, bo filmy to trochę jak dzieci. Jak stwierdzić, które kocha się bardziej?

-Bardzo dziękuję za rozmowę.


Rozmawiała: Agnieszka Kozłowska-Piasta


Komentarze

Error connecting to mysql