Kielce v.0.8

Teatr
Po co komu teatr?

 drukuj stron�
Teatr Recenzje Kropka kreska kropka kreska, Teatr Kielce, Teatr Żeromskiego, Grąziowska Magda, Paczesny PawełKielce Teatr
Wys�ano dnia 24-01-2017 o godz. 23:22:56 przez grolecki 27785

Żeromski i czwarty z kolei spektakl o tym, że ludzie nie potrafią ze sobą gadać? Ała! Gdy szpon wskazujący zbliżał się już do dna gardzieli, okazało się na szczęście, że ani to spektakl, ani sztuka. Bardziej antywestern, gdzie liczy się moment galopady, a nie modlitwa rewolwerów. Nie trzeba jednak XXI wieku, żeby stwierdzić, że przed formą ucieczki nie ma. Nieteatr w teatrze to też teatr.



Bez sensu

„Kropka kreska, kropka kreska” (reż. Paweł Paczesny) brzmi jak sceniczna adaptacja knajpianej pogaduchy ze znajomym, która zaczyna się od „ty, a lubisz może Talking Heads”? Od przystawki do popitki, przez płytę do koncertu. Nieśmiałe pokiwy głowienne, jak laufry biegnące przed konwojem przeżyć intymnych, przechodzą w recepcję „Speaking in Tongues”. Zagorzałą i rywalizującą. Sukces komercyjny idola odbiera fanowi walor dokonanego odkrycia. Najbardziej znany album nie może być najlepszy, bo trufle dojrzewają pod ziemią. „Znam to, nie przepadam” wypalone po prelekcji towarzysza bywa dla niego ciosem prosto w serce. Odwołana rezerwacja zaboli każdego organizatora. Brak połączenia, spróbuj ponownie. Łączyć się jednak coraz trudniej, bo muzyka płynie dziś w słuchawkach bezprzewodowych. Głośnik nie jest po to, żeby przyjąć, ale żeby coś z siebie wyrzucić. Tym razem, swoją plejlistę dyktuje przez niego grupa młodych artystów.

„Kropka kreska…” jest rozpisaną na dziewiętnaście melodii „koncepcją koncertu” autorstwa piętnastoosobowego zespołu „po co komu KOLEKTYW”. W repertuar wpleciono cztery piosenki Talking Heads. Eklektyczny duch Davida Byrne’a unosi się zresztą nad każdym, pulsującym na scenie utworem. Zainspirował je film z trasy koncertowej roku 1984 pt. „Stop making sense” (reż. Jonatham Demme).

Umrzeć z nudów

- Przestańmy mieć rację, miejmy siebie! – wołają artyści przyodziani w poczwarki kombinezonów kiełkujących później futrem, piórem, skórą i brawurą. „. - . -„ w alfabecie Morse’a znaczy „bez znaczenia”, zatem zmiękczmy miednice i ubezsensowmy się od pępka w górę.

Na Wikipedii ginie się za idee, na mieście umiera się z nudów. Kontemplacja własna zbudowana jest na refrenach, ale nie ma zakończenia. Gramoli się człowiek na linie owiniętej wokół szyi. Wątłe palce grożą śmiercią. Dobrze więc, gdy ktoś potrzyma i wpełznąć pomoże na kolejną półkę skalną. Zedrze ona łokcie wąskim metrażem, dlatego znów, na drugiej świeżości, rozpocząć trzeba wspinaczkę. Ale razem łatwiej. Doświadczenie grupowe wycisza demony.



Kołtun i balejaż

Niejeden artysta pośliznął się na skórce od przesłania, nawet najbardziej optymistycznego. Tu ma ono wdzięk. Dryfuje w przystań lokalnej solidarności Kena Loacha i życia jako pociągu pięknych brzydali widzianych oczami Paolo Sorrentino. Ten drugi ma już na koncie współpracę z Davidem Byrnem. We „Wszystkich odlotach Cheyenne’a” (2011) pojawia się scena koncertu, podczas którego założyciel Talking Heads wykonuje „This Must Be The Place”, jeden z głośniejszych hitów kapeli. Pomazany na Roberta Smitha z The Cure Cheyenne (Sean Penn) jest zagorzałym przeciwnikiem solówek gitarowych, niszczących jego zdaniem harmonię kompozycji. Kołtun post punku szuka prostoty w balejażu gatunków. „KOLEKTYW” chce zyskać podobną biegłość w zrywaniu pretensji z pojęć podstawowych. I dokleja pewne wątpliwości.


Gęboluby

W trakcie prac nad „koncepcją koncertu” twórcy wzięli udział w grupowej konsultacji psychologicznej, której skrócony stenogram można znaleźć w gazetce teatralnej. Tworzą go wyznania m.in. Preachera (Paweł Paczesny), Thanksgivinga (Paweł Lewoc), Blessinga (Marek Lewoc) i Wampira (Daniel Pigoński).


- Jestem w tym projekcie chyba przede wszystkim, żeby się dobrze bawić i dobrze czuć i uzyskać wolność, co w teatrze jest trudne – sączy Wampir.


Antyspektakl wydaje się teatrem już na etapie druku. Redakcja i publikacja to jednak kreacja; wiedzą o tym nie tylko gęboluby wyznające gombrowiczowskie „Dzienniki”. Pisanie do szuflady różni się od pisania z zamiarem publikacji. Pominąć należy samą terapię, w czasie której część pacjentów z natury wykazuje tendencję do rzeźbienia własnej figury psychologicznej, mającej uwieść i nadawcę i odbiorcę. Zbędny to balast i wątły suplement do czegoś, co ma być wspólnymi wagarami i piwem w parku.

Nocna skarpeta

„Kropka kreska...” to zgrabna wypowiedź muzyczna, dlatego jedyne zwierzę aktorzące - Magda Grąziowska w roli Ulubienicy - bywa zaletą i wadą. Ona gra koncert, reszta go daje. Staje się solistką w chórze, bohaterką monogrupamu. Nie byłoby tego problemu, gdyby nie upchnięcie przedsięwzięcia na teatralnej scenie – środowisku obligującym do przypisu. Twórcy zdają sobie z tego sprawę, próbując mieć bekę z recenzenckiego fetyszu kategoryzacji, m.in. w „Piosence z mojego kościoła”. To nie spektakl, to nie zwykły koncert, to mój kościół – synonim terapii i oczyszczenia. Spadajcie, racjonaliści.

W przypadku „Kropki kreski…” rolę terapeuty odgrywa publiczność, uwiązana krawatem, wciśnięta w rurki i, przede wszystkim, w miejsca siedzące dużej sali. Podczas premiery widzowie nie wiedzieli, jak ugryźć psychoanalizę kolektywu, który tarzał się po scenie w poszukiwaniu sprzężenia zwrotnego. 4 litery wypełniające równoważnik siadania gasiły dudniący w uszach soul, no bo teatr. W mikroprzerwach między utworami cisza akademicka, no bo teatr. Zgryzota łowców metafory i biura ochrony puenty, no bo teatr. Nasuwa się więc pytanie – po cholerę teatr? Nie lepiej nagrać fajną płytę, której da się posłuchać przy pełnym zanurzeniu w nocnej skarpecie? Żeby terapia była skuteczna, musi być regularna.

Grzegorz Rolecki
grolecki@wici.info
fot. Krzysztof Bieliński



Do końca lutego 2017 roku potrwa zbiórka pieniędzy na leczenie chorej Magdy, córki Andrzeja Cempury - aktora Teatru Żeromskiego. Więcej informacji TUTAJ.


Komentarze

Error connecting to mysql