Turystyka i Podróże Recenzje
Wys�ano dnia 26-07-2005 o godz. 08:00:00 przez pala2 593
Wys�ano dnia 26-07-2005 o godz. 08:00:00 przez pala2 593
Skoro podróże kształcą, to wykształciłam się właśnie z pewnej części Polski - a Polska to dziwny kraj - naprawdę. Wschód łączy się tu z Zachodem, cywilizacja z nieskażoną naturą, a cały ten melanż polany jest gęstym, surrealistycznym karmelem. Posłuchajcie. |
Postanowiłam spojrzeć na mój kraj okiem nieświadomego niczego turysty. Tylko obrazy, żadnych interpretacji, żadnych emocji. Patrzyłam sobie więc przez upstrzone owadzimi trupami szyby mojego auta. Jak zwykle oczy wychodziły mi na wierzch. I tak przez sześćset kilometrów.
Najpierw trzeba było przedrzeć się przez autostradę A4, nasze budowlane perpetuum mobile: dookoła nuda, płaskość i zieloność. Ale zaraz zaraz, cóż to za absurdalny widok? Z prawej na polu żyta wyrasta, ni z gruchy ni z pietruchy, okazały biurowiec - pełen hajtech, szkło, aluminium, wysoki połysk. Kto poleruje te wszystkie szyby, w żniwa się chyba strasznie kurzą? Tuż za biurowcem fatamorgana - zgarbiony chłop orze pole używając do tego złachanej szkapy rodem z poruszającej noweli Marii Konopnickiej. Wiem, bez skojarzeń miało być. To tylko tak dla porównania, ta nasza szkapa narodowa.
No nic, myślę sobie, przecież to dopiero początki, nie od razu Rzym i Kraków zbudowano, najpierw stoi biurowiec, potem cała reszta, a chłop pewnie i do ziemi przywiązany, i do tradycyjnych metod uprawy. A może w lśniącym biurowcu handluje się cholernie drogim zbożem ekologicznym, przez rzeczonego chłopa i jego skrofulicznego konika wyprodukowanym?
Zbliżam się do Górnego Śląska. Drodzy mieszkańcy tej części kraju, nie obrażajcie się, ale uważam, że Górny Śląsk to nasze rodzime seksualne zagłębie. Górny Śląsk nierządem stoi. Wielkie billboardy reklamują kluby, w których występują występne panie robiące striptiz, i w których można obejrzeć ars amandi na żywca. W miastach Zagłębia aż się roi od agencji towarzyskich i klubów go-go. Szukam sobie w głowie wyjaśnienia. Górnicy, ci, którzy jeszcze mają pracę, zarabiają całkiem nieźle, a ci, którzy pracę stracili, mieli z odpraw sporą gotówkę do przehulania. Może o to chodzi? Poza tym górnik po ciężkiej harówie w ponurych głębinach kopalni chce zaznać radości życia, czy nie? Górniku? Wykończeni seksualnymi ekscesami górnicy chorują na serce, dlatego właśnie tu jest centrum chorób serca. Gdzieś za Gliwicami ładne panie w obcisłych ciuszkach stoją na poboczach dróg, by pocieszyć tych górników, którzy przekwalifikowali się na kierowców tirów. Moja teoria się sprawdza.
Wypatruję protestujących posłów z LPR lub choć młodych Wszechpolaków z misyjnymi kamieniami w dłoniach, ale niczego takiego nie dostrzegam. A, przecież teraz eksponują swoją normalność na paradzie w Warszawie.
Wreszcie docieram do Krakowa. Byłam tu wieki temu i w pamięci zostały mi tylko okruchy narodowych monumentów: Wit Stwosz, Wawel, Mickiewicz, Wisła jak Oka szeroka. Tym razem postanawiam się poszwendać ulicami leżącymi z dala od uczęszczanych szlaków turystycznych. Tylko tak można naprawdę poczuć obce miasto.
Chciwie zaglądam w twarze krakowianek i krakowian. Jakie eleganckie są tu kobiety, niech mnie drzwi ścisną, toż to polski Paryż! W ogóle całe miasto jest eleganckie. Ot, choćby tabliczka z napisem: "Proszę nie naklejać plakatów". W innych miastach owa informacja pojawia się w postaci plakatu właśnie, straszy karą grzywny i nikt sobie z niej nic nie robi. Tu, w grodzie Kraka, napis umieszczono na grawerowanej mosiężnej tabliczce, zwracając się do potencjalnych naklejaczy grzecznie - proszę nie naklejać. I nikt nie nakleja. Nazwy sklepów w Krakowie też są wytworne i eleganckie. Nie ma tu sklepów z odzieżą, są sklepy z ubiorami. Sklep dla puszystych nazywa się "Duże ubiory. Kobieta Rubensa", a zwykły warzywniak "Jarzyniarnia".
Czas na spacer po Rynku. W Sukiennicach rzuca mi się w oczy pamiątkowa koszulka, mająca być według projektanta kwintesencją polskości. Nie dowierzam. Ale jak byk stoją napisy: Poland - wódka, papież, bocian, morze, Chopin, Zakopane, piwo, Małysz. Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Papież, Chopin, Małysz. Wódka, piwo, morze. I bocian.
Wielojęzyczny, wielokolorowy tłum turystów rozpełza się we wszystkich kierunkach. Niektórzy bardzo się spieszą, więc pokonują trasę od zabytku do zabytku małymi, śmiesznymi pojazdami i wszystko skrupulatnie filmują. Obejrzą wszystko w domu, teraz szkoda czasu na oglądanie. Kilku pijanych dresiarzy z gołymi klatami po raz szósty chyba objeżdża dorożką Rynek, rzucając triumfalne spojrzenia wszystkim, którzy na nich patrzą. Brrr.
Ponieważ Kraków jest tylko krótkim przystankiem na mojej drodze do wakacyjnego raju, szybko wynoszę się dalej, na południowy wschód. Jeszcze raz tyle i w końcu trafię w ukochane Bieszczady.
Zielone wzgórza nad Soliną zapierają dech w piersiach. Żarłabym ten krajobraz, piła szmaragdową wodę, pchała ten żywiczny wiatr do kieszeni, lizała palce umoczone w lepkich, słodkich chmurach. Gapię się ze swojej zielonej łódki na to wszystko i szukam słów. Piękna tych gór nie sposób nazwać. Słyszę słowa modlitwy: "Są trzy osoby boskie: Dryf, Bezkres i Majestat". Moje myśli odbijają się od miękkich, lessowych skał, jestem bliska estetycznego orgazmu kolorystycznego. Orgia życiodajnej zieleni o smaku tataraku.
Oj, zapędziłam się w ekstazie, niech Czytelnik wybaczy. Kto był w Bieszczadach, ten mnie zrozumie. Kto nie był, temu polecam. Mogę się założyć, że w całym naszym kraju nie ma takiej zieleni, takiej głębi, takich kształtów i zapachów. A jaka perspektywa powietrzna! Bieszczady tkwią jeszcze w fazie turystycznej konkwisty. Mało tu ludzi, choć cała infrastruktura jest. Ceny niskie. Przyroda dzika, nieokiełznana, bory nieprzebyte, ryby duże, nieznające jeszcze myśliwych sarny piją modrą wodę z jeziora w obecności ludzi.
Dzielę się tymi rewelacjami niechętnie, w obawie, że rodacy przestaną się bać niedźwiedzi, wilków i żmij i zaczną masowo nawiedzać Bieszczadzką ziemię. A niech tam, niech i oni przeżywają estetyczne ekstazy.
Dwa tygodnie w ciszy i zieleni z dala od informacyjnego szumu wyostrzyły mi zmysły. W drodze powrotnej kolekcjonuję kolejne absurdy. Proszę bardzo - śliczna chatka kryta strzechą, prawdziwa gratka dla etnologa, wstydliwie pokryta sidingiem, jakby właściciel chciał ukryć jej starość pod plastikiem. Sanktuarium. Szczęść Boże, gmina Strzyszów wita. Zakłady montażowe "Czakram" (boję się myśleć, co tam montują). Sanktuarium. Oryginalne karawany, duży wybór trumien. Znów sanktuarium. Poboczem drogi szybkiego ruchu pełznie zgięta w pół starowinka z wielkim naręczem chrustu na plecach. Wygląda tak, jakby mieszkała w chatce z piernika. Na billboardzie obok niej pyszni się wielki kawał czerwonej karkówki, do złudzenia przypominającej z dala pluszową kanapę. "Sprzęd" (sic!) komputerowy, 200 metrów. Przydrożny bar "Jadło domowe", w którym serwuje się pizzę z mikrofalówki. I tak dalej. Kiedy zbliżam się do "łazienek z wyobraźnią" i "mebli z miłością" wiem, że jestem blisko domu. Dobry wieczór we Wrocławiu.
Już żałuję, że mam to wszystko za sobą. Pocieszam się w duchu, że wystarczy jedynie odrobina wyobraźni i Kanał Gliwicki zmieni się w Kanał Sueski, a moje biurko w zieloną łódkę. Teraz z czułością i roztkliwieniem myślę o moim kraju. Polska jest jak niesforny trzylatek. Z jednej strony dwoi się i troi, żeby być duża i dojrzała jak jej zachodni koledzy - w tym celu stroi się w szklane biurowce, billboardy, a stare domy pokrywa sidingiem. Z drugiej strony jest dzieckiem, nieskażonym tak zwaną nowoczesnością. Pewnie dużo czasu minie, zanim dorośnie naprawdę.
Tymczasem z radością dorysowuję na mojej mapie sprzed kilku lat nowy kawałek autostrady. Wierzę, że jeszcze będzie przepięknie.
Najpierw trzeba było przedrzeć się przez autostradę A4, nasze budowlane perpetuum mobile: dookoła nuda, płaskość i zieloność. Ale zaraz zaraz, cóż to za absurdalny widok? Z prawej na polu żyta wyrasta, ni z gruchy ni z pietruchy, okazały biurowiec - pełen hajtech, szkło, aluminium, wysoki połysk. Kto poleruje te wszystkie szyby, w żniwa się chyba strasznie kurzą? Tuż za biurowcem fatamorgana - zgarbiony chłop orze pole używając do tego złachanej szkapy rodem z poruszającej noweli Marii Konopnickiej. Wiem, bez skojarzeń miało być. To tylko tak dla porównania, ta nasza szkapa narodowa.
No nic, myślę sobie, przecież to dopiero początki, nie od razu Rzym i Kraków zbudowano, najpierw stoi biurowiec, potem cała reszta, a chłop pewnie i do ziemi przywiązany, i do tradycyjnych metod uprawy. A może w lśniącym biurowcu handluje się cholernie drogim zbożem ekologicznym, przez rzeczonego chłopa i jego skrofulicznego konika wyprodukowanym?
Zbliżam się do Górnego Śląska. Drodzy mieszkańcy tej części kraju, nie obrażajcie się, ale uważam, że Górny Śląsk to nasze rodzime seksualne zagłębie. Górny Śląsk nierządem stoi. Wielkie billboardy reklamują kluby, w których występują występne panie robiące striptiz, i w których można obejrzeć ars amandi na żywca. W miastach Zagłębia aż się roi od agencji towarzyskich i klubów go-go. Szukam sobie w głowie wyjaśnienia. Górnicy, ci, którzy jeszcze mają pracę, zarabiają całkiem nieźle, a ci, którzy pracę stracili, mieli z odpraw sporą gotówkę do przehulania. Może o to chodzi? Poza tym górnik po ciężkiej harówie w ponurych głębinach kopalni chce zaznać radości życia, czy nie? Górniku? Wykończeni seksualnymi ekscesami górnicy chorują na serce, dlatego właśnie tu jest centrum chorób serca. Gdzieś za Gliwicami ładne panie w obcisłych ciuszkach stoją na poboczach dróg, by pocieszyć tych górników, którzy przekwalifikowali się na kierowców tirów. Moja teoria się sprawdza.
Wypatruję protestujących posłów z LPR lub choć młodych Wszechpolaków z misyjnymi kamieniami w dłoniach, ale niczego takiego nie dostrzegam. A, przecież teraz eksponują swoją normalność na paradzie w Warszawie.
Wreszcie docieram do Krakowa. Byłam tu wieki temu i w pamięci zostały mi tylko okruchy narodowych monumentów: Wit Stwosz, Wawel, Mickiewicz, Wisła jak Oka szeroka. Tym razem postanawiam się poszwendać ulicami leżącymi z dala od uczęszczanych szlaków turystycznych. Tylko tak można naprawdę poczuć obce miasto.
Chciwie zaglądam w twarze krakowianek i krakowian. Jakie eleganckie są tu kobiety, niech mnie drzwi ścisną, toż to polski Paryż! W ogóle całe miasto jest eleganckie. Ot, choćby tabliczka z napisem: "Proszę nie naklejać plakatów". W innych miastach owa informacja pojawia się w postaci plakatu właśnie, straszy karą grzywny i nikt sobie z niej nic nie robi. Tu, w grodzie Kraka, napis umieszczono na grawerowanej mosiężnej tabliczce, zwracając się do potencjalnych naklejaczy grzecznie - proszę nie naklejać. I nikt nie nakleja. Nazwy sklepów w Krakowie też są wytworne i eleganckie. Nie ma tu sklepów z odzieżą, są sklepy z ubiorami. Sklep dla puszystych nazywa się "Duże ubiory. Kobieta Rubensa", a zwykły warzywniak "Jarzyniarnia".
Czas na spacer po Rynku. W Sukiennicach rzuca mi się w oczy pamiątkowa koszulka, mająca być według projektanta kwintesencją polskości. Nie dowierzam. Ale jak byk stoją napisy: Poland - wódka, papież, bocian, morze, Chopin, Zakopane, piwo, Małysz. Nie wiem, czy śmiać się, czy płakać. Papież, Chopin, Małysz. Wódka, piwo, morze. I bocian.
Wielojęzyczny, wielokolorowy tłum turystów rozpełza się we wszystkich kierunkach. Niektórzy bardzo się spieszą, więc pokonują trasę od zabytku do zabytku małymi, śmiesznymi pojazdami i wszystko skrupulatnie filmują. Obejrzą wszystko w domu, teraz szkoda czasu na oglądanie. Kilku pijanych dresiarzy z gołymi klatami po raz szósty chyba objeżdża dorożką Rynek, rzucając triumfalne spojrzenia wszystkim, którzy na nich patrzą. Brrr.
Ponieważ Kraków jest tylko krótkim przystankiem na mojej drodze do wakacyjnego raju, szybko wynoszę się dalej, na południowy wschód. Jeszcze raz tyle i w końcu trafię w ukochane Bieszczady.
Zielone wzgórza nad Soliną zapierają dech w piersiach. Żarłabym ten krajobraz, piła szmaragdową wodę, pchała ten żywiczny wiatr do kieszeni, lizała palce umoczone w lepkich, słodkich chmurach. Gapię się ze swojej zielonej łódki na to wszystko i szukam słów. Piękna tych gór nie sposób nazwać. Słyszę słowa modlitwy: "Są trzy osoby boskie: Dryf, Bezkres i Majestat". Moje myśli odbijają się od miękkich, lessowych skał, jestem bliska estetycznego orgazmu kolorystycznego. Orgia życiodajnej zieleni o smaku tataraku.
Oj, zapędziłam się w ekstazie, niech Czytelnik wybaczy. Kto był w Bieszczadach, ten mnie zrozumie. Kto nie był, temu polecam. Mogę się założyć, że w całym naszym kraju nie ma takiej zieleni, takiej głębi, takich kształtów i zapachów. A jaka perspektywa powietrzna! Bieszczady tkwią jeszcze w fazie turystycznej konkwisty. Mało tu ludzi, choć cała infrastruktura jest. Ceny niskie. Przyroda dzika, nieokiełznana, bory nieprzebyte, ryby duże, nieznające jeszcze myśliwych sarny piją modrą wodę z jeziora w obecności ludzi.
Dzielę się tymi rewelacjami niechętnie, w obawie, że rodacy przestaną się bać niedźwiedzi, wilków i żmij i zaczną masowo nawiedzać Bieszczadzką ziemię. A niech tam, niech i oni przeżywają estetyczne ekstazy.
Dwa tygodnie w ciszy i zieleni z dala od informacyjnego szumu wyostrzyły mi zmysły. W drodze powrotnej kolekcjonuję kolejne absurdy. Proszę bardzo - śliczna chatka kryta strzechą, prawdziwa gratka dla etnologa, wstydliwie pokryta sidingiem, jakby właściciel chciał ukryć jej starość pod plastikiem. Sanktuarium. Szczęść Boże, gmina Strzyszów wita. Zakłady montażowe "Czakram" (boję się myśleć, co tam montują). Sanktuarium. Oryginalne karawany, duży wybór trumien. Znów sanktuarium. Poboczem drogi szybkiego ruchu pełznie zgięta w pół starowinka z wielkim naręczem chrustu na plecach. Wygląda tak, jakby mieszkała w chatce z piernika. Na billboardzie obok niej pyszni się wielki kawał czerwonej karkówki, do złudzenia przypominającej z dala pluszową kanapę. "Sprzęd" (sic!) komputerowy, 200 metrów. Przydrożny bar "Jadło domowe", w którym serwuje się pizzę z mikrofalówki. I tak dalej. Kiedy zbliżam się do "łazienek z wyobraźnią" i "mebli z miłością" wiem, że jestem blisko domu. Dobry wieczór we Wrocławiu.
Już żałuję, że mam to wszystko za sobą. Pocieszam się w duchu, że wystarczy jedynie odrobina wyobraźni i Kanał Gliwicki zmieni się w Kanał Sueski, a moje biurko w zieloną łódkę. Teraz z czułością i roztkliwieniem myślę o moim kraju. Polska jest jak niesforny trzylatek. Z jednej strony dwoi się i troi, żeby być duża i dojrzała jak jej zachodni koledzy - w tym celu stroi się w szklane biurowce, billboardy, a stare domy pokrywa sidingiem. Z drugiej strony jest dzieckiem, nieskażonym tak zwaną nowoczesnością. Pewnie dużo czasu minie, zanim dorośnie naprawdę.
Tymczasem z radością dorysowuję na mojej mapie sprzed kilku lat nowy kawałek autostrady. Wierzę, że jeszcze będzie przepięknie.
Zuzanna Wittenburger / o2.pl
Komentarze |