Teatr
Wys�ano dnia 15-11-2005 o godz. 09:00:00 przez pala2 321
Wys�ano dnia 15-11-2005 o godz. 09:00:00 przez pala2 321
Rozmowa z zasłużonym dla Kielc Stefanem Karskim, twórcą Teatru Lalki i Aktora "Kubuś". |
Jest pan kielczaninem, czy też przywiodła pana do naszego miasta wojenna zawierucha?
- Pochodzę z Krzemieńca, w którym urodził się Słowacki. Ukończyłem znane przed wojną w Polsce licem krzemienieckie. Gdy we wrześniu 1939 roku Związek Radziecki napadł na polskie ziemie, przyłączyłem się do ruchu antysowieckiego i zostałem uwięziony w więzieniu NKWD w Łucku. Udało mi się stamtąd uciec, ale niedługo cieszyłem się wolnością. Przymusowo wcielono mnie do Armii Czerwonej. Znów stamtąd uciekłem, gdy wybuchła wojna radziecko-niemiecka. Wolnością cieszyłem się niedługo, bo Niemcy wzięli mnie do niewoli. Trafiłem do obozu zagłady w Jedlni koło Moskwy, gdzie jeńcy ginęli z głodu jak muchy i dopuszczano się kanibalizmu. W okolicach Końskich, gdy wieziono mnie na roboty do Niemiec, uciekłem z pociągu. Potem trafiłem do partyzantki.
To wstrząsający wojenny życiorys, a mimo to stał się pan twórcą pogodnego teatrzyku. Skąd wzięły się pana zainteresowania teatrem?
- Po wojnie studiowałem germanistykę i anglistykę na Uniwersytecie Poznańskim. Uczyłem się języków z zimnego wyrachowania. Kto po wyzwoleniu chciał uczyć się niemieckiego? A mnie znajomość tego języka pozwoliła przetrwać wojnę. To mi dyktował umysł, a w sercu był Słowacki i wielka literatura romantyczna. W Poznaniu byłem współtwórcą Akademickiego Teatru Rapsodycznego, którego reżyserem była kielczanka, Krystyna Skuszanka. Grałem też niewielkie rólki w Teatrze Nowym i Teatrze Polskim, występowałem w poznańskim Teatrze Lalki i Aktora.
Pamięta pan swoją pierwszą rolę?
- W Teatrze Rapsodycznym zagrałem rolę starca w "Księciu Nieznanym" Norwida. Często zdarzało w mi się w tym czasie biegać z przedstawienia na przedstawienie. Raz jedno z tych przedstawień się przedłużyło i ledwo zdążyłem na następny spektakl. Był to "Ryszard III" Szekspira, w którym miałem rolę gońca. Wpadłem na scenę zadyszany, z kilkusekundowym opóźnieniem. Byłem pewien, że nie uniknę awantury ze strony reżysera. Rzeczywiście wezwał mnie po spektaklu. Idę do niego z duszą na ramieniu, a on mówi: "No, nareszcie pan zagrał, jak trzeba. Najpierw parę sekund napięcia, a potem wpadł pan na scenę zziajany".
Jak pan poznał swoją żonę, która jest kielczanką?
- Poznałem ją na Kresach, w Wiśniowcu koło Krzemieńca, gdzie znajduje się piękny pałac Wiśniowieckich. Moja przyszła żona przyjeżdżała tam do swojej rodziny na wakacje. Ja zaś chodziłem z jej krewną do liceum i pojechałem ją odwiedzić w Wiśniowcu. I tak się spotkaliśmy, a ja się zakochałem. To nie przez przypadek wyskoczyłem z pociągu, który wiózł mnie do Niemiec, właśnie w okolicach Końskich. Chciałem być jak najbliżej Kielc, gdzie mieszkała moja przyszła żona. Była moją ostatnią deską ratunku, pomogła mi wyrobić fałszywe dokumenty. Niemiłosiernie poturbowany po ucieczce z pociągu, wlokłem się do Kielc przez trzy dni i trzy noce. Wzięliśmy ślub w styczniu 1945 roku, na dzień przed wejściem do miasta wojsk sowieckich. Ksiądz w katedrze był wściekły, bo na miasto już leciały bomby.
Proszę opowiedzieć o powstaniu teatru "Kubuś".
- Zaczęło się na początku lat 50. od amatorskiego teatrzyku kukiełkowego, który działał w Wojewódzkim Domu Kultury. W 1955 roku teatrzyk ten się usamodzielnił. Na początku zespół "Kubusia" liczył sześć osób. Byli to amatorzy, którzy z czasem zdali eksternistycznie egzaminy państwowe. Naszym jedynym majątkiem była walizka i parę lalek. Potem za jakieś marne grosze kupiliśmy samochód z demobilu. Jaka to była radość, ten pierwszy samochód, obity deskami, który ciągle trzeba było naprawiać. Z jednym ze spektakli przyjechaliśmy do wsi zabitej deskami, a w pierwszym rzędzie siedział chłopczyk-biedulina na bosaka, choć na dworze były już przymrozki. Ofiarował nam najradośniejszy śmiech i najgorętsze brawa.
Był pan w "Kubusiu" aktorem, reżyserem, dyrektorem.
- Byłem też autorem dwudziestu paru bajek, bo nie mieliśmy pieniędzy na zapłacenie ZAiKSU. Na pewno nie były to arcydzieła. Przypomina mi się, jak z czasem zmieniała się mentalność naszej małej publiczności. Graliśmy bajkę "Tomcio Paluch", w której występuje zbój Madej. Madej szuka Tomcia, wobec którego ma złe zamiary i mówi do dzieci: "Kto wskaże Tomcia kryjówkę, dostanie ode mnie złotówkę". W czasach, gdy ja reżyserowałem ten spektakl, dzieci krzyczały w odpowiedzi "nie, nie pokażemy!". Gdy byłem na tej sztuce z moim wnukiem i padło to samo pytanie, cała sala maluchów krzyczała: "ja, ja powiem!". Było to przykre.
Ma pan jakieś wspomnienie, związane z "Kubusiem", które najbardziej wryło się w pana pamięć?
- Pewnej nocy pod koniec lat sześćdziesiątych zajęliśmy bezprawnie obecny budynek teatru. Wezwałem całą teatralną ekipę z pędzlami i farbami i spędziliśmy noc na doprowadzaniu pomieszczeń do godziwego wyglądu. Myślę, że dzięki tej pracy ówczesne władze nie miały serca, by nas stamtąd wyrzucić. Przedtem w miejscu obecnej sali widowiskowej teatru była pijacka speluna zwana, o ironio, "Europa". Najbardziej likwidacji knajpy sprzeciwiała się milicja, bo miejsce to było dla niej doskonałym źródłem informacji.
Intuicja podpowiada mi, że od początku mieszkał pan w Kielcach pod tym samym adresem przy ul. Sienkiewicza i patrzył, jak miasto się zmienia.
- Rzeczywiście zawsze mieszkałem właśnie w tym miejscu. Pamiętam, jak tuż po wojnie wyorywano na ulicy Sienkiewicza pługiem konnym kocie łby, by położyć nową nawierzchnię. Miasto kończyło się na dworcu. Tam, gdzie obecnie stoi kościół Najświętszej Marii Panny, rosło zboże. Uważam jednak, że Kielce niepotrzebnie były traktowane przez lata jako wojewódzka wieś. To spowodowało znaczny odpływ inteligencji z miasta. To miasto i ta ziemia, które tak wspaniale wpisały się w dziejach narodu, nie zasłużyły sobie na to. To tu najdłużej trwały powstania, to żołnierze z 4 Pułku Legionów w Kielcach bronili Westerplatte, to tu zrodziła się partyzantka.
Czy doskonała znajomość języków przydała się panu w życiu?
- Po dwudziestu pięciu latach, gdy przestałem być dyrektorem "Kubusia", wyjechałem na budowę w NRD jako kierownik ekonomiczny tego przedsięwzięcia. Przydało mi się wówczas Studium Kierownictwa i Organizacji, które dodatkowo skończyłem w Poznaniu. Potem uczyłem w liceach, Wyższej Szkole Nauczycielskiej, nawet Seminarium Duchownym głównie niemieckiego, który znałem najlepiej. Gdy skończyłem z belferką, przewodniczyłem odbudowie Czwórki Legionowej. Potem stałem się twórcą Stowarzyszenia Ochrony Dziedzictwa Narodowego w Kielcach. Pokochałem to miasto, choć nie była to łatwa miłość. Ale wszystko, co piękne, rodzi się w trudzie.
Na zdjęciu powyżej: Lalki, które trzyma Karski, wykonała dla niego na pamiątkę pracownia "Kubusia"
Stefan Karski
Urodził się w 1919 roku w Krzemieńcu. Po wojennej zawierusze i osiedleniu się w Kielcach został kierownikiem zespołu "Artos", który dał początek późniejszej Estradzie. W latach 1955- 1973 był dyrektorem i kierownikiem artystycznym teatru "Kubuś". Ma jednego syna, dwoje wnuków i jednego prawnuka.
- Pochodzę z Krzemieńca, w którym urodził się Słowacki. Ukończyłem znane przed wojną w Polsce licem krzemienieckie. Gdy we wrześniu 1939 roku Związek Radziecki napadł na polskie ziemie, przyłączyłem się do ruchu antysowieckiego i zostałem uwięziony w więzieniu NKWD w Łucku. Udało mi się stamtąd uciec, ale niedługo cieszyłem się wolnością. Przymusowo wcielono mnie do Armii Czerwonej. Znów stamtąd uciekłem, gdy wybuchła wojna radziecko-niemiecka. Wolnością cieszyłem się niedługo, bo Niemcy wzięli mnie do niewoli. Trafiłem do obozu zagłady w Jedlni koło Moskwy, gdzie jeńcy ginęli z głodu jak muchy i dopuszczano się kanibalizmu. W okolicach Końskich, gdy wieziono mnie na roboty do Niemiec, uciekłem z pociągu. Potem trafiłem do partyzantki.
To wstrząsający wojenny życiorys, a mimo to stał się pan twórcą pogodnego teatrzyku. Skąd wzięły się pana zainteresowania teatrem?
- Po wojnie studiowałem germanistykę i anglistykę na Uniwersytecie Poznańskim. Uczyłem się języków z zimnego wyrachowania. Kto po wyzwoleniu chciał uczyć się niemieckiego? A mnie znajomość tego języka pozwoliła przetrwać wojnę. To mi dyktował umysł, a w sercu był Słowacki i wielka literatura romantyczna. W Poznaniu byłem współtwórcą Akademickiego Teatru Rapsodycznego, którego reżyserem była kielczanka, Krystyna Skuszanka. Grałem też niewielkie rólki w Teatrze Nowym i Teatrze Polskim, występowałem w poznańskim Teatrze Lalki i Aktora.
Pamięta pan swoją pierwszą rolę?
- W Teatrze Rapsodycznym zagrałem rolę starca w "Księciu Nieznanym" Norwida. Często zdarzało w mi się w tym czasie biegać z przedstawienia na przedstawienie. Raz jedno z tych przedstawień się przedłużyło i ledwo zdążyłem na następny spektakl. Był to "Ryszard III" Szekspira, w którym miałem rolę gońca. Wpadłem na scenę zadyszany, z kilkusekundowym opóźnieniem. Byłem pewien, że nie uniknę awantury ze strony reżysera. Rzeczywiście wezwał mnie po spektaklu. Idę do niego z duszą na ramieniu, a on mówi: "No, nareszcie pan zagrał, jak trzeba. Najpierw parę sekund napięcia, a potem wpadł pan na scenę zziajany".
Jak pan poznał swoją żonę, która jest kielczanką?
- Poznałem ją na Kresach, w Wiśniowcu koło Krzemieńca, gdzie znajduje się piękny pałac Wiśniowieckich. Moja przyszła żona przyjeżdżała tam do swojej rodziny na wakacje. Ja zaś chodziłem z jej krewną do liceum i pojechałem ją odwiedzić w Wiśniowcu. I tak się spotkaliśmy, a ja się zakochałem. To nie przez przypadek wyskoczyłem z pociągu, który wiózł mnie do Niemiec, właśnie w okolicach Końskich. Chciałem być jak najbliżej Kielc, gdzie mieszkała moja przyszła żona. Była moją ostatnią deską ratunku, pomogła mi wyrobić fałszywe dokumenty. Niemiłosiernie poturbowany po ucieczce z pociągu, wlokłem się do Kielc przez trzy dni i trzy noce. Wzięliśmy ślub w styczniu 1945 roku, na dzień przed wejściem do miasta wojsk sowieckich. Ksiądz w katedrze był wściekły, bo na miasto już leciały bomby.
Proszę opowiedzieć o powstaniu teatru "Kubuś".
- Zaczęło się na początku lat 50. od amatorskiego teatrzyku kukiełkowego, który działał w Wojewódzkim Domu Kultury. W 1955 roku teatrzyk ten się usamodzielnił. Na początku zespół "Kubusia" liczył sześć osób. Byli to amatorzy, którzy z czasem zdali eksternistycznie egzaminy państwowe. Naszym jedynym majątkiem była walizka i parę lalek. Potem za jakieś marne grosze kupiliśmy samochód z demobilu. Jaka to była radość, ten pierwszy samochód, obity deskami, który ciągle trzeba było naprawiać. Z jednym ze spektakli przyjechaliśmy do wsi zabitej deskami, a w pierwszym rzędzie siedział chłopczyk-biedulina na bosaka, choć na dworze były już przymrozki. Ofiarował nam najradośniejszy śmiech i najgorętsze brawa.
Był pan w "Kubusiu" aktorem, reżyserem, dyrektorem.
- Byłem też autorem dwudziestu paru bajek, bo nie mieliśmy pieniędzy na zapłacenie ZAiKSU. Na pewno nie były to arcydzieła. Przypomina mi się, jak z czasem zmieniała się mentalność naszej małej publiczności. Graliśmy bajkę "Tomcio Paluch", w której występuje zbój Madej. Madej szuka Tomcia, wobec którego ma złe zamiary i mówi do dzieci: "Kto wskaże Tomcia kryjówkę, dostanie ode mnie złotówkę". W czasach, gdy ja reżyserowałem ten spektakl, dzieci krzyczały w odpowiedzi "nie, nie pokażemy!". Gdy byłem na tej sztuce z moim wnukiem i padło to samo pytanie, cała sala maluchów krzyczała: "ja, ja powiem!". Było to przykre.
Ma pan jakieś wspomnienie, związane z "Kubusiem", które najbardziej wryło się w pana pamięć?
- Pewnej nocy pod koniec lat sześćdziesiątych zajęliśmy bezprawnie obecny budynek teatru. Wezwałem całą teatralną ekipę z pędzlami i farbami i spędziliśmy noc na doprowadzaniu pomieszczeń do godziwego wyglądu. Myślę, że dzięki tej pracy ówczesne władze nie miały serca, by nas stamtąd wyrzucić. Przedtem w miejscu obecnej sali widowiskowej teatru była pijacka speluna zwana, o ironio, "Europa". Najbardziej likwidacji knajpy sprzeciwiała się milicja, bo miejsce to było dla niej doskonałym źródłem informacji.
Intuicja podpowiada mi, że od początku mieszkał pan w Kielcach pod tym samym adresem przy ul. Sienkiewicza i patrzył, jak miasto się zmienia.
- Rzeczywiście zawsze mieszkałem właśnie w tym miejscu. Pamiętam, jak tuż po wojnie wyorywano na ulicy Sienkiewicza pługiem konnym kocie łby, by położyć nową nawierzchnię. Miasto kończyło się na dworcu. Tam, gdzie obecnie stoi kościół Najświętszej Marii Panny, rosło zboże. Uważam jednak, że Kielce niepotrzebnie były traktowane przez lata jako wojewódzka wieś. To spowodowało znaczny odpływ inteligencji z miasta. To miasto i ta ziemia, które tak wspaniale wpisały się w dziejach narodu, nie zasłużyły sobie na to. To tu najdłużej trwały powstania, to żołnierze z 4 Pułku Legionów w Kielcach bronili Westerplatte, to tu zrodziła się partyzantka.
Czy doskonała znajomość języków przydała się panu w życiu?
- Po dwudziestu pięciu latach, gdy przestałem być dyrektorem "Kubusia", wyjechałem na budowę w NRD jako kierownik ekonomiczny tego przedsięwzięcia. Przydało mi się wówczas Studium Kierownictwa i Organizacji, które dodatkowo skończyłem w Poznaniu. Potem uczyłem w liceach, Wyższej Szkole Nauczycielskiej, nawet Seminarium Duchownym głównie niemieckiego, który znałem najlepiej. Gdy skończyłem z belferką, przewodniczyłem odbudowie Czwórki Legionowej. Potem stałem się twórcą Stowarzyszenia Ochrony Dziedzictwa Narodowego w Kielcach. Pokochałem to miasto, choć nie była to łatwa miłość. Ale wszystko, co piękne, rodzi się w trudzie.
Na zdjęciu powyżej: Lalki, które trzyma Karski, wykonała dla niego na pamiątkę pracownia "Kubusia"
Stefan Karski
Urodził się w 1919 roku w Krzemieńcu. Po wojennej zawierusze i osiedleniu się w Kielcach został kierownikiem zespołu "Artos", który dał początek późniejszej Estradzie. W latach 1955- 1973 był dyrektorem i kierownikiem artystycznym teatru "Kubuś". Ma jednego syna, dwoje wnuków i jednego prawnuka.
Ewa Ziółkowska Słowo, Fot. Ł. Zarzycki
Komentarze |