Teatr Polska Kultura
Wys�ano dnia 19-02-2006 o godz. 11:00:00 przez agape 420
Wys�ano dnia 19-02-2006 o godz. 11:00:00 przez agape 420
''Tartak'', ''Heroina'', ''Zwał'', ''Paw królowej'' ''Lubiewo''- to nie lista bestsellerów księgarskich, ale tytuły z teatralnego afisza. Od kilku sezonów młoda polska proza robi w teatrze karierę. Czy to tylko wykorzystywanie popularności pisarzy, czy też może pokoleniowa wspólnota światopoglądu? |
Zaczęło się pod koniec lat 90. od adaptacji kilku powieści Olgi Tokarczuk w białostockim Wierszalinie. Później na scenę trafiły m.in. "Inne rozkosze" Jerzego Pilcha (Warszawa) i debiutancka "Wojna polsko-ruska pod flagą biało-czerwoną" Doroty Masłowskiej (Gdańsk). Dzisiaj z książek przenoszonych na scenę można by ułożyć niezłą bibliotekę: w tym sezonie w repertuarze są m.in. adaptacje powieści Daniela Odii, Sławomira Shuty, Tomasza Piątka i Doroty Masłowskiej. W zapowiedziach jest adaptacja prozy Mariusza Sieniewicza "Czwarte niebo", którą na scenę Teatru Polskiego we Wrocławiu przenosi Marek Fiedor, autor innej udanej adaptacji - "Matki Joanny od aniołów" Iwaszkiewicza. Oprócz tego kolejna - po łódzkiej - adaptacja "Pawia królowej" Masłowskiej , którą dla Teatru Wytwórnia w Warszawie przygotowuje Jacek Papis, a także adaptacja powieści Michała Witkowskiego "Lubiewo" w warszawskich Rozmaitościach.
Teatr nie tylko adaptuje prozę, ale także zamawia sztuki u znanych prozaików: dla Starego Teatru Andrzej Stasiuk napisał niedawno "Noc" - poetycką opowieść o polsko-niemieckich stereotypach, której bohaterami są polscy złodzieje i ich niemieckie ofiary. Olga Tokarczuk napisała w ramach roku polsko-niemieckiego sztukę "Vabanque" o napadzie na bank, jaki przygotowują polscy i niemieccy emeryci, wystawił ją Schauspiel w Hanowerze.
Wspólny głos
Dlaczego teatr sięga po prozę, często afabularną, trudną do przeniesienia, kiedy z roku na rok pojawia się coraz więcej oryginalnych polskich dramatów? Nie mówiąc już o bogatej ofercie dramaturgii zagranicznej?
Jeśli spojrzymy na problem z punktu widzenia rynku, wybór prozy okaże się przemyślaną strategią. Żaden z młodych dramaturgów polskich nie osiągnął takiego rozgłosu jak Dorota Masłowska, której dwie książki sprzedały się w łącznym nakładzie ponad 130 tysięcy egzemplarzy. Spektakl oparty na prozie głośnego pisarza po prostu nie wymaga reklamy, co w wiecznie niedofinansowanym teatrze ma duże znaczenie.
Istnieje jeszcze poważniejszy powód, dla którego teatr flirtuje z prozą. Otóż dzisiaj literatura i teatr mówią jednym głosem, choć za pomocą różnych środków wyrazu. Tu i tam zbiorowym bohaterem jest społeczeństwo poddane działaniu wolnego rynku, nękane przez bezrobocie, kuszone mirażami konsumpcyjnego szczęścia, ogłuszone medialną kulturą. Tu i tam problemami są nietolerancja, dyskryminacja, wykluczenie, krytyka patologii kapitalizmu, tu i tam bohaterowie przełamują patriarchalne wzorce życia, walczą o akceptację dla swojej inności. W teatrze tak jak w literaturze funkcjonują dwa rodzaje postaci, o których mówi krytyk literacki i wydawca Paweł Dunin-Wąsowicz: z jednej strony ludzie sukcesu, którzy cierpią z powodu nadmiaru, z drugiej wykluczeni, cierpiący z powodu niedosytu. I jak tu nie wystawiać prozy?
"Heroina" Tomasza Piątka, którą w Teatrze Narodowym zrealizował ostatnio Paweł Sala, to część tej samej historii, którą opowiada Małgorzata Owsiany w sztuce "Komponenty" granej w warszawskim Teatrze Wytwórnia. Oba spektakle opowiadają o spustoszeniu, jakie czynią narkotyki, z tym że bohaterami Piątka są ludzie z establishmentu, których stać na czystą heroinę, a Owsiany pokazuje blokersów podróżujących do raju za pomocą jej chałupniczych namiastek - "kompotu" i kleju. "Zwał" Sławomira Shuty, który w poznańskim Teatrze Polskim zrealizowała Emilia Sadowska, opowiada o tej samej korporacyjnej rzeczywistości co "Tiramisu" Joanny Owsianko z warszawskiego Studia Buffo, komedia o kobietach ze świata reklamy, które rywalizują między sobą nawet w liczbie osiągniętych orgazmów.
Wegetacja ludzi wykluczonych jest tematem zarówno w powieści Daniela Odii "Tartak", którą przeniosła na scenę Teatru im. Słowackiego w Krakowie Agnieszka Olsten, jak i całej serii polskich dramatów współczesnych, na czele z "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka. Tyle że Odija opisuje sytuację młodych ludzi z PGR-owskiej wsi, natomiast Wojcieszek analizuje sytuację pokolenia wychowanego w miejskich slumsach. W obu przypadkach teatr zabiera nas do miejsc, do których bogatsza i lepiej wykształcona publiczność zwykle nie zagląda.
Kłopoty z adaptacją
Związek teatru z dzisiejszą prozą pod względem światopoglądu jest oczywisty, gorzej natomiast z porozumieniem co do formy artystycznej. Mimo najszczerszych chęci niewielu reżyserom udaje się przekonująco adaptować prozę na dramat. Jest to tym bardziej trudne, że nowa literatura rzadko opowiada historie, częściej bywa kolażem skrawków rzeczywistości, migawek, dygresji, wewnętrznych monologów.
Reżyserzy starają się więc wymyślać lepszy lub gorszy teatralny ekwiwalent dla kapryśnej literatury. Agnieszka Olsten wystawiła "Tartak" w genialnej przestrzeni, która określiła wymowę całego przedstawienia: bohaterowie zamknięci są jak w pułapce w czterech ścianach, na których naklejono od wewnątrz fotograficzny pejzaż PGR-u: zdewastowaną oborę, przystanek autobusowy i autobus PKS. Ta przestrzeń jest odpowiednikiem przestrzeni społecznej, w której żyją wykluczeni: publiczność z miasta siedzi na zewnątrz i patrzy przez wąskie, zakratowane szpary, jakby przyglądała się życiu niebezpiecznych zwierząt.
Ale nie każdy tekst poddaje się obróbce teatralnej, czego przykładem "Heroina" Piątka. Na scenie Studia Teatru Narodowego reżyser i aktorzy czynią wysiłki, aby uporządkować serię narkotycznych wizji, monologów wewnętrznych i realnych wydarzeń w spójną całość, ale przedstawienie co chwila się rwie, tak jak rwie się świadomość bohatera. Nie udało się przełożyć na język teatru chwytu literackiego, który buduje powieść: u Piątka główny bohater, dziennikarz telewizyjny Tomasz powoli zmienia się w samą heroinę i zaczyna przemawiać w imieniu narkotyku, u Sali pozostajemy na powierzchni zdarzeń. O zerwanych relacjach bohatera z rzeczywistością świadczą tylko komunikaty przyjaciół i dziewczyn na automatycznej sekretarce.
Masłowska rządzi
A przecież teatr znalazł już klucz do prozy, który pasuje nawet do skrajnie niescenicznych utworów. Jego wynalazcą jest Mikołaj Grabowski, reżyser, który przeniósł na scenę "Trans-Atlantyk" Gombrowicza, "Pamiątki Soplicy" Rzewuskiego czy "Opis obyczajów" Kitowicza - ten ostatni utwór, spis XVIII-wiecznych zwyczajów, z powodu całkowitego braku fabuły mógłby śmiało rywalizować ze współczesną prozą. Sposób Grabowskiego był genialnie prosty: aktorzy wychodzili z roli i zwracali się wprost do widowni, aby po chwili wracać do konwencjonalnej gry. Metoda epickiego dystansu okazała się niezwykle skuteczna - do dziś teatromani wspominają "Opis obyczajów" jako jedno z największych wydarzeń teatralnych lat 90.
Do Grabowskiego nawiązuje dzisiaj Łukasz Kos, który wystawił w Łodzi w Teatrze Studyjnym adaptację "Pawia Królowej" Doroty Masłowskiej. Przedstawienie ze studentami Filmówki nie tylko nic nie traci z zalet oryginału, ale wydobywa je i pogłębia. Kos przeniósł na scenę niemal cały tekst, spektakl trwa cztery godziny, ale trzyma w napięciu do ostatniej minuty. Reżyser znalazł bowiem świetny odpowiednik dla drugorzędnej rzeczywistości "Pawia" złożonej z potocznej mowy, reklam, cytatów popkulturowych oraz dla drugorzędnych bohaterów powieści: Stanisława Retro, artysty-wokalisty, Przesik Anny, poetki neolingwistki, i Patrycji Pitz, która miała "ciało psa i twarz świni". Akcja rozgrywa się w tandetnym teatrzyku variété udekorowanym tęczowymi światełkami i pluszową kurtynką. Każdy z wykonawców ma sobowtóra w postaci własnego zdjęcia naturalnej wielkości, które przypomina reklamy przed knajpami.
Kos świetnie pokazuje pustką bańkę medialnej kariery, o której pisze Masłowska: wystarczy odwrócić wycięte z tektury sylwetki, by przekonać się, że po drugiej stronie nic nie ma. Za pluszową kurtynką jest pusta, brudna scena. Tani blichtr reklam i masowej kultury zderza się tutaj z brzydotą języka pełnego błędów i wulgaryzmów. W efekcie śmiejemy się przez łzy, patrząc na żałosne próby miłosne Patrycji Pitz czy rozterki Katarzyny Lep, która do Warszawy przyjechała "karierę robić jako modelka, ewentualnie handlowa przedstawicielka i hostessa", tymczasem tkwi za ladą piekarni i "melodię kolejnego dnia wygrywa na kasie swej".
Część tekstu aktorzy mówią chórem, część podzielona jest na partie solowe, a w postać głównego bohatera Stanisława Retro wciela się po kolei chyba z pięciu aktorów; tworzą w ten sposób dystans. Aktorzy powtarzają przy tym sztuczne gesty i miny z fotografii, sami są jak wycięte z papieru figury, co rodzi niewymuszone efekty komiczne. Kos nie zapomina, że "Paw królowej" to ballada o muzycznej proweniencji nawiązująca do hiphopowych rymowanek. Cała druga część to trwająca dwie godziny rockowa piosenka z muzyką na żywo i recytowanym w tle tekstem. W charakterze refrenistki występuje tu Masłowska (gra ją Marta Górecka). Wystylizowana na wokalistkę undergroundowego zespołu, w bluzie z kapturem nasuniętym na głowę, wykrzykuje swój protest song.
Udany mariaż teatru i literatury przyniósł ostrą satyrę nie tylko na środowisko "artystów-wokalistów" i lansujące ich media, ale na świat fałszywych wartości kreowanych przez specjalistów od marketingu, "gówno na tęczowym talerzyku" - jak to nazywa obcesowo Masłowska. Czego chcieć więcej
Teatr nie tylko adaptuje prozę, ale także zamawia sztuki u znanych prozaików: dla Starego Teatru Andrzej Stasiuk napisał niedawno "Noc" - poetycką opowieść o polsko-niemieckich stereotypach, której bohaterami są polscy złodzieje i ich niemieckie ofiary. Olga Tokarczuk napisała w ramach roku polsko-niemieckiego sztukę "Vabanque" o napadzie na bank, jaki przygotowują polscy i niemieccy emeryci, wystawił ją Schauspiel w Hanowerze.
Wspólny głos
Dlaczego teatr sięga po prozę, często afabularną, trudną do przeniesienia, kiedy z roku na rok pojawia się coraz więcej oryginalnych polskich dramatów? Nie mówiąc już o bogatej ofercie dramaturgii zagranicznej?
Jeśli spojrzymy na problem z punktu widzenia rynku, wybór prozy okaże się przemyślaną strategią. Żaden z młodych dramaturgów polskich nie osiągnął takiego rozgłosu jak Dorota Masłowska, której dwie książki sprzedały się w łącznym nakładzie ponad 130 tysięcy egzemplarzy. Spektakl oparty na prozie głośnego pisarza po prostu nie wymaga reklamy, co w wiecznie niedofinansowanym teatrze ma duże znaczenie.
Istnieje jeszcze poważniejszy powód, dla którego teatr flirtuje z prozą. Otóż dzisiaj literatura i teatr mówią jednym głosem, choć za pomocą różnych środków wyrazu. Tu i tam zbiorowym bohaterem jest społeczeństwo poddane działaniu wolnego rynku, nękane przez bezrobocie, kuszone mirażami konsumpcyjnego szczęścia, ogłuszone medialną kulturą. Tu i tam problemami są nietolerancja, dyskryminacja, wykluczenie, krytyka patologii kapitalizmu, tu i tam bohaterowie przełamują patriarchalne wzorce życia, walczą o akceptację dla swojej inności. W teatrze tak jak w literaturze funkcjonują dwa rodzaje postaci, o których mówi krytyk literacki i wydawca Paweł Dunin-Wąsowicz: z jednej strony ludzie sukcesu, którzy cierpią z powodu nadmiaru, z drugiej wykluczeni, cierpiący z powodu niedosytu. I jak tu nie wystawiać prozy?
"Heroina" Tomasza Piątka, którą w Teatrze Narodowym zrealizował ostatnio Paweł Sala, to część tej samej historii, którą opowiada Małgorzata Owsiany w sztuce "Komponenty" granej w warszawskim Teatrze Wytwórnia. Oba spektakle opowiadają o spustoszeniu, jakie czynią narkotyki, z tym że bohaterami Piątka są ludzie z establishmentu, których stać na czystą heroinę, a Owsiany pokazuje blokersów podróżujących do raju za pomocą jej chałupniczych namiastek - "kompotu" i kleju. "Zwał" Sławomira Shuty, który w poznańskim Teatrze Polskim zrealizowała Emilia Sadowska, opowiada o tej samej korporacyjnej rzeczywistości co "Tiramisu" Joanny Owsianko z warszawskiego Studia Buffo, komedia o kobietach ze świata reklamy, które rywalizują między sobą nawet w liczbie osiągniętych orgazmów.
Wegetacja ludzi wykluczonych jest tematem zarówno w powieści Daniela Odii "Tartak", którą przeniosła na scenę Teatru im. Słowackiego w Krakowie Agnieszka Olsten, jak i całej serii polskich dramatów współczesnych, na czele z "Made in Poland" Przemysława Wojcieszka. Tyle że Odija opisuje sytuację młodych ludzi z PGR-owskiej wsi, natomiast Wojcieszek analizuje sytuację pokolenia wychowanego w miejskich slumsach. W obu przypadkach teatr zabiera nas do miejsc, do których bogatsza i lepiej wykształcona publiczność zwykle nie zagląda.
Kłopoty z adaptacją
Związek teatru z dzisiejszą prozą pod względem światopoglądu jest oczywisty, gorzej natomiast z porozumieniem co do formy artystycznej. Mimo najszczerszych chęci niewielu reżyserom udaje się przekonująco adaptować prozę na dramat. Jest to tym bardziej trudne, że nowa literatura rzadko opowiada historie, częściej bywa kolażem skrawków rzeczywistości, migawek, dygresji, wewnętrznych monologów.
Reżyserzy starają się więc wymyślać lepszy lub gorszy teatralny ekwiwalent dla kapryśnej literatury. Agnieszka Olsten wystawiła "Tartak" w genialnej przestrzeni, która określiła wymowę całego przedstawienia: bohaterowie zamknięci są jak w pułapce w czterech ścianach, na których naklejono od wewnątrz fotograficzny pejzaż PGR-u: zdewastowaną oborę, przystanek autobusowy i autobus PKS. Ta przestrzeń jest odpowiednikiem przestrzeni społecznej, w której żyją wykluczeni: publiczność z miasta siedzi na zewnątrz i patrzy przez wąskie, zakratowane szpary, jakby przyglądała się życiu niebezpiecznych zwierząt.
Ale nie każdy tekst poddaje się obróbce teatralnej, czego przykładem "Heroina" Piątka. Na scenie Studia Teatru Narodowego reżyser i aktorzy czynią wysiłki, aby uporządkować serię narkotycznych wizji, monologów wewnętrznych i realnych wydarzeń w spójną całość, ale przedstawienie co chwila się rwie, tak jak rwie się świadomość bohatera. Nie udało się przełożyć na język teatru chwytu literackiego, który buduje powieść: u Piątka główny bohater, dziennikarz telewizyjny Tomasz powoli zmienia się w samą heroinę i zaczyna przemawiać w imieniu narkotyku, u Sali pozostajemy na powierzchni zdarzeń. O zerwanych relacjach bohatera z rzeczywistością świadczą tylko komunikaty przyjaciół i dziewczyn na automatycznej sekretarce.
Masłowska rządzi
A przecież teatr znalazł już klucz do prozy, który pasuje nawet do skrajnie niescenicznych utworów. Jego wynalazcą jest Mikołaj Grabowski, reżyser, który przeniósł na scenę "Trans-Atlantyk" Gombrowicza, "Pamiątki Soplicy" Rzewuskiego czy "Opis obyczajów" Kitowicza - ten ostatni utwór, spis XVIII-wiecznych zwyczajów, z powodu całkowitego braku fabuły mógłby śmiało rywalizować ze współczesną prozą. Sposób Grabowskiego był genialnie prosty: aktorzy wychodzili z roli i zwracali się wprost do widowni, aby po chwili wracać do konwencjonalnej gry. Metoda epickiego dystansu okazała się niezwykle skuteczna - do dziś teatromani wspominają "Opis obyczajów" jako jedno z największych wydarzeń teatralnych lat 90.
Do Grabowskiego nawiązuje dzisiaj Łukasz Kos, który wystawił w Łodzi w Teatrze Studyjnym adaptację "Pawia Królowej" Doroty Masłowskiej. Przedstawienie ze studentami Filmówki nie tylko nic nie traci z zalet oryginału, ale wydobywa je i pogłębia. Kos przeniósł na scenę niemal cały tekst, spektakl trwa cztery godziny, ale trzyma w napięciu do ostatniej minuty. Reżyser znalazł bowiem świetny odpowiednik dla drugorzędnej rzeczywistości "Pawia" złożonej z potocznej mowy, reklam, cytatów popkulturowych oraz dla drugorzędnych bohaterów powieści: Stanisława Retro, artysty-wokalisty, Przesik Anny, poetki neolingwistki, i Patrycji Pitz, która miała "ciało psa i twarz świni". Akcja rozgrywa się w tandetnym teatrzyku variété udekorowanym tęczowymi światełkami i pluszową kurtynką. Każdy z wykonawców ma sobowtóra w postaci własnego zdjęcia naturalnej wielkości, które przypomina reklamy przed knajpami.
Kos świetnie pokazuje pustką bańkę medialnej kariery, o której pisze Masłowska: wystarczy odwrócić wycięte z tektury sylwetki, by przekonać się, że po drugiej stronie nic nie ma. Za pluszową kurtynką jest pusta, brudna scena. Tani blichtr reklam i masowej kultury zderza się tutaj z brzydotą języka pełnego błędów i wulgaryzmów. W efekcie śmiejemy się przez łzy, patrząc na żałosne próby miłosne Patrycji Pitz czy rozterki Katarzyny Lep, która do Warszawy przyjechała "karierę robić jako modelka, ewentualnie handlowa przedstawicielka i hostessa", tymczasem tkwi za ladą piekarni i "melodię kolejnego dnia wygrywa na kasie swej".
Część tekstu aktorzy mówią chórem, część podzielona jest na partie solowe, a w postać głównego bohatera Stanisława Retro wciela się po kolei chyba z pięciu aktorów; tworzą w ten sposób dystans. Aktorzy powtarzają przy tym sztuczne gesty i miny z fotografii, sami są jak wycięte z papieru figury, co rodzi niewymuszone efekty komiczne. Kos nie zapomina, że "Paw królowej" to ballada o muzycznej proweniencji nawiązująca do hiphopowych rymowanek. Cała druga część to trwająca dwie godziny rockowa piosenka z muzyką na żywo i recytowanym w tle tekstem. W charakterze refrenistki występuje tu Masłowska (gra ją Marta Górecka). Wystylizowana na wokalistkę undergroundowego zespołu, w bluzie z kapturem nasuniętym na głowę, wykrzykuje swój protest song.
Udany mariaż teatru i literatury przyniósł ostrą satyrę nie tylko na środowisko "artystów-wokalistów" i lansujące ich media, ale na świat fałszywych wartości kreowanych przez specjalistów od marketingu, "gówno na tęczowym talerzyku" - jak to nazywa obcesowo Masłowska. Czego chcieć więcej
Komentarze |