Internet Świat Kino
Wys�ano dnia 02-03-2005 o godz. 12:00:00 przez pala2 485
Wys�ano dnia 02-03-2005 o godz. 12:00:00 przez pala2 485
"Snuff movies" to temat rzeka - zalicza się do nurtu tzw "urban legends", współczesnych baśni, snutych e-mailem przy jednoosobowym, wirtualnym ogniu. Niewiele "miejskich legend" cieszy się równą popularnością. |
Zagadka filmów, w których sceny gwałtu, poniżenia i śmierci odbywają się naprawdę pasjonuje internautów, ponieważ, będąc wyjątkowo kontrowersyjną, jest w zasadzie nieweryfikowalna. Nikt nie wie, czy filmy snuff (w angielskim slangu zabić) naprawdę istnieją, doniesienia policji z jednej części globu są następnie dementowane przez raporty FBI, kolejne rewelacje (np. z RPA, Rosji i Włoch) często okazują się fikcją. Póki co, jednego można być pewnym. Snuff movies stały się pożywką dla wyobraĽni filmowców, terrorystów i producentów telewizyjnych.
Według wielu Ľródeł historia snuff movies rozpoczęła się w 1971 roku w Argentynie. Wtedy to nieudaczny reżyser Michael Findlay wraz z małżonką nakręcił za 30 000 dolców film o wymownym tytule Slaughter. RzeĽ dotyczyła pięknej, bogatej i ciężarnej blondynki z Montevideo, prześladowanej, torturowanej i wreszcie zabitej przez gang szalonych dziewcząt, prowadzonych przez satanicznego guru. Fabuła do złudzenia przypominała sprawę brutalnego zabójstwa przez bandę Charlesa Masona Sharon Tate, żony Romana Polańskiego, co zresztą było zamierzone.
Film nie został ukończony, jednak plotki o jego okrucieństwie dotarły do producenta filmowego Alana Shackletona. Ten zdobył prawa do "dzieła", zmienił tytuł na Snuff i zorganizował kilka "ekskluzywnych" pokazów w LA. Jednocześnie podkręcał atmosferę skandalu wokół filmu. Zatroszczył się o artykuły prasowe, trąbiące o zdeprawowaniu światka filmowego, pisane przez podstawionych pismaków. Ba, powołał nawet do życia fikcyjną organizację pozarządową, występującą przeciwko rozpowszechnianiu scen przemocy w kinach.
Tego typu praktyki PR nie należą i dziś do rzadkości. Wystarczy przypomnieć o sprayowaniu nazw plastikowych, klonowanych w amerykańskich gettach boys bandów typu Linkin Park (by zainteresować nastolatków z bogatych przedmieść), czy o tajemniczych, skrywających swoją tożsamość pisarzach, którzy w rzeczywistości mogą być całym sztabem zawodowców od pióra (czego i tak nigdy się nie sprawdzi).
W roku 1975 Shackleton zebrał owoce masowej histerii - zdecydował się na oficjalną dystrybucję filmu. Ale przedtem zatroszczył się o jeden istotny szczegół. Mianowicie nakręcił dodatkową, finałową scenę, którą dokooptował do wersji Findlaya. W scenie tej ludzie z ekipy filmowej torturują ponętną koleżankę z zespołu. W pewnej chwili kamerzysta gubi kamerę, obraz się zaciemnia, a na tle pustki słychać tylko paniczne wrzaski filmowców. Jak mawiał Maharadża w Hydrozagadce - Genialne w swojej prostocie!
Skandal przyniósł krociowe zyski w pierwszych tygodniach rozpowszechniania Snuff zdystansował nawet kultowy Lot nad kukułczym gniazdem, z Jackiem Nicholsonem w roli głównej. Spowodował też kilka poważnych śledztw. Najpoważniejszą konsekwencją była jednak niewzruszona wiara w realność filmów typu snuff. Od tamtej pory na trwałe zagościła ona w zbiorowej świadomości Ameryki, dzieląc przestrzeń życiową z przekonaniem o marsjańskiej proweniencji prezydentów USA i mitem "od pucybuta do milionera".
Filmy te stały się faktem, popkulturowym dogmatem. Zainspirowały reżyserów, takich jak Joel Schumacher czy Alejandro Amenabar, a u nas Łukasz Zadrzyński (Billboard) i Władysław Pasikowski (Glina). O snuffie pisał nawet Michel Houellebecq w Cząstkach elementarnych. Snuff movies znakomicie nadawały się do roli społecznego straszaka.
Po pierwsze - dotyczyły seksu, zbrodni i podglądactwa - świętej trójcy telewizyjnej rozrywki. Po drugie zaś zakładały wiarę w to, że na przekór pozorom obyczajowej równości, gdzieś tam, najlepiej w Hollywood, czają się obrzydliwi, zepsuci bogacze, którzy są strasznie niedobrzy, a co gorsza - oglądają jeszcze brutalniejsze obrazki niż zwykli zjadacze chleba. Po trzecie, zabijanie ludzi dla potrzeb mediów jest ostatnią niewyeksploatowaną (jak dotąd) niszą popularnej rozrywki, potencjalną żyłą złota. A zatem - legalize it?
Wszystko to byłoby po prostu zabawne i straszne, jak większość współczesnych mitów, gdyby nie to, że słowo stało się ciałem. Terroryści z Al Kaidy uwiecznili egzekucję pakistańskiego korespondenta Wall Street Journal a ich epigoni w Iraku zrobili to samo m.in. z Kenem Bigleyem, co obejrzało ponad milion internatów. Raz po raz słyszy się o pochwyceniu szajki pedofilów, posiadających kolekcje zbrodniczych filmów. Snuff jest trendy.
W debacie na temat prawdziwości snuffów uderza brak jakichkolwiek dowodów po obu stronach. O ile pewnym jest, że terroryści nagrywają swoje wyczyny bez fotomontażu, bo ludzie naprawdę giną, a każdy może zobaczyć to w telewizji, to istnienie całego podziemia filmów zbrodni pozostaje zagadką. Polskie gazety pisały na ten temat, powołując się na sprawę zbója Rympałka, w której filmy zbrodni miały być częścią materiału dowodowego. Ale sam fakt, że jakiś mafioso nagrał coś w tym stylu, nie świadczy jeszcze o istnieniu rynku dystrybucji. A może po prostu trudno w to uwierzyć.
Jedno jest pewne. Fikcja już od dawna nie musi posiłkować się rzeczywistością. Fikcja jest wyzwolona, teraz to rzeczywistość martwi się o to, żeby za nią nadążyć. Niedawno jedna z wielkich, okrutnie ludycznych stacji telewizyjnych wyemitowała program kryminalny. Udostępniono oczom gawiedzi dokumentację zbrodni tzw. wampira z Bytowa. GawiedĽ (czyli ja) mogła do woli nacieszyć się widokiem rozlicznych zwłok. Podkreślam, sfotografowanych przez policję dla celów ś l e d z t w a. A teraz telewizja to rozpowszechnia. Za kasę. W przerwach, między reklamami proszków do bólu łba. Czy to już legalny snuff, czy jeszcze troszeczkę nam brakuje?
Według wielu Ľródeł historia snuff movies rozpoczęła się w 1971 roku w Argentynie. Wtedy to nieudaczny reżyser Michael Findlay wraz z małżonką nakręcił za 30 000 dolców film o wymownym tytule Slaughter. RzeĽ dotyczyła pięknej, bogatej i ciężarnej blondynki z Montevideo, prześladowanej, torturowanej i wreszcie zabitej przez gang szalonych dziewcząt, prowadzonych przez satanicznego guru. Fabuła do złudzenia przypominała sprawę brutalnego zabójstwa przez bandę Charlesa Masona Sharon Tate, żony Romana Polańskiego, co zresztą było zamierzone.
Film nie został ukończony, jednak plotki o jego okrucieństwie dotarły do producenta filmowego Alana Shackletona. Ten zdobył prawa do "dzieła", zmienił tytuł na Snuff i zorganizował kilka "ekskluzywnych" pokazów w LA. Jednocześnie podkręcał atmosferę skandalu wokół filmu. Zatroszczył się o artykuły prasowe, trąbiące o zdeprawowaniu światka filmowego, pisane przez podstawionych pismaków. Ba, powołał nawet do życia fikcyjną organizację pozarządową, występującą przeciwko rozpowszechnianiu scen przemocy w kinach.
Tego typu praktyki PR nie należą i dziś do rzadkości. Wystarczy przypomnieć o sprayowaniu nazw plastikowych, klonowanych w amerykańskich gettach boys bandów typu Linkin Park (by zainteresować nastolatków z bogatych przedmieść), czy o tajemniczych, skrywających swoją tożsamość pisarzach, którzy w rzeczywistości mogą być całym sztabem zawodowców od pióra (czego i tak nigdy się nie sprawdzi).
W roku 1975 Shackleton zebrał owoce masowej histerii - zdecydował się na oficjalną dystrybucję filmu. Ale przedtem zatroszczył się o jeden istotny szczegół. Mianowicie nakręcił dodatkową, finałową scenę, którą dokooptował do wersji Findlaya. W scenie tej ludzie z ekipy filmowej torturują ponętną koleżankę z zespołu. W pewnej chwili kamerzysta gubi kamerę, obraz się zaciemnia, a na tle pustki słychać tylko paniczne wrzaski filmowców. Jak mawiał Maharadża w Hydrozagadce - Genialne w swojej prostocie!
Skandal przyniósł krociowe zyski w pierwszych tygodniach rozpowszechniania Snuff zdystansował nawet kultowy Lot nad kukułczym gniazdem, z Jackiem Nicholsonem w roli głównej. Spowodował też kilka poważnych śledztw. Najpoważniejszą konsekwencją była jednak niewzruszona wiara w realność filmów typu snuff. Od tamtej pory na trwałe zagościła ona w zbiorowej świadomości Ameryki, dzieląc przestrzeń życiową z przekonaniem o marsjańskiej proweniencji prezydentów USA i mitem "od pucybuta do milionera".
Filmy te stały się faktem, popkulturowym dogmatem. Zainspirowały reżyserów, takich jak Joel Schumacher czy Alejandro Amenabar, a u nas Łukasz Zadrzyński (Billboard) i Władysław Pasikowski (Glina). O snuffie pisał nawet Michel Houellebecq w Cząstkach elementarnych. Snuff movies znakomicie nadawały się do roli społecznego straszaka.
Po pierwsze - dotyczyły seksu, zbrodni i podglądactwa - świętej trójcy telewizyjnej rozrywki. Po drugie zaś zakładały wiarę w to, że na przekór pozorom obyczajowej równości, gdzieś tam, najlepiej w Hollywood, czają się obrzydliwi, zepsuci bogacze, którzy są strasznie niedobrzy, a co gorsza - oglądają jeszcze brutalniejsze obrazki niż zwykli zjadacze chleba. Po trzecie, zabijanie ludzi dla potrzeb mediów jest ostatnią niewyeksploatowaną (jak dotąd) niszą popularnej rozrywki, potencjalną żyłą złota. A zatem - legalize it?
Wszystko to byłoby po prostu zabawne i straszne, jak większość współczesnych mitów, gdyby nie to, że słowo stało się ciałem. Terroryści z Al Kaidy uwiecznili egzekucję pakistańskiego korespondenta Wall Street Journal a ich epigoni w Iraku zrobili to samo m.in. z Kenem Bigleyem, co obejrzało ponad milion internatów. Raz po raz słyszy się o pochwyceniu szajki pedofilów, posiadających kolekcje zbrodniczych filmów. Snuff jest trendy.
W debacie na temat prawdziwości snuffów uderza brak jakichkolwiek dowodów po obu stronach. O ile pewnym jest, że terroryści nagrywają swoje wyczyny bez fotomontażu, bo ludzie naprawdę giną, a każdy może zobaczyć to w telewizji, to istnienie całego podziemia filmów zbrodni pozostaje zagadką. Polskie gazety pisały na ten temat, powołując się na sprawę zbója Rympałka, w której filmy zbrodni miały być częścią materiału dowodowego. Ale sam fakt, że jakiś mafioso nagrał coś w tym stylu, nie świadczy jeszcze o istnieniu rynku dystrybucji. A może po prostu trudno w to uwierzyć.
Jedno jest pewne. Fikcja już od dawna nie musi posiłkować się rzeczywistością. Fikcja jest wyzwolona, teraz to rzeczywistość martwi się o to, żeby za nią nadążyć. Niedawno jedna z wielkich, okrutnie ludycznych stacji telewizyjnych wyemitowała program kryminalny. Udostępniono oczom gawiedzi dokumentację zbrodni tzw. wampira z Bytowa. GawiedĽ (czyli ja) mogła do woli nacieszyć się widokiem rozlicznych zwłok. Podkreślam, sfotografowanych przez policję dla celów ś l e d z t w a. A teraz telewizja to rozpowszechnia. Za kasę. W przerwach, między reklamami proszków do bólu łba. Czy to już legalny snuff, czy jeszcze troszeczkę nam brakuje?
Wojciech Zembaty / o2.pl
Komentarze |