Kielce v.0.8

Literatura
Spacerować w burzy liści

 drukuj stron�
Literatura Recenzje
Wys�ano dnia 28-11-2007 o godz. 08:00:00 przez sergio 11170

Gdy byłam mała, zajęciem popularnym wśród dziewczynek było wypełnianie tzw Złotych Myśli; do zeszytu wpisywałyśmy ulubione książki, aktorów, danie obiadowe, porę roku - ja zawsze wpisywałam wiosnę. Gdybym dostała taki zeszyt do wypełnienia dziś, umieściłabym tam jesień. Dlaczego? Hmm... podejrzewam, że to z powodu moich codziennych spacerów, które szczególnie chętnie odbywam o tym czasie.

Biorę ze sobą aparat fotograficzny, paczkę papierosów, wodę mineralną, coś przeciwdeszczowego i ciepłe rękawiczki: pogoda teraz kapryśna, dlatego trzeba być przygotowanym na każdą ewentualność. Mieszkam w Kielcach - mieście wojewódzkim, które zachowało w sobie klimat prowincji, m.in. wszechobecną zieleń. Niedoceniany Czarnów, na którym mieszkam, tętni kolorem nadziei, a do centrum zaledwie dziesięć minut drogi. Mamy w mieście rozległy park, niezwykle miło spaceruje się jego główną aleją, opisywaną przez Żeromskiego w "Syzyfowych Pracach". Cudownie wdychać oczyszczone powietrze, zbierać sypiące się na potęgę kasztany, obserwować rudawe wiewiórki, czy robić zdjęcia łabędziom. Ostatnio przemierzając ciche alejki parkowe, przypomniałam sobie rozmowę przeprowadzoną kilka lat temu z moją koleżanką: to był późny październik, ona była w klasie maturalnej, ja już studiowałam. Myślała nad studiami w Krakowie, spacerując ze mną mówiła, że gdy już wyjedzie, to najbardziej będzie jej żal właśnie tego rozkopywania nogami stert liści na parkowych alejkach, ich chrzęstu i szelestów. Bo idąc na spacer jesienią, otrzymujemy od zasypiającej przyrody znacznie więcej bodźców, niż kiedykolwiek indziej. Zwarzone pierwszym przymrozkiem liście przędą wokół nas barwny gobelin, światło przeświecające pomiędzy coraz to rzadszą koroną drzew ma zupełnie inny kolor niż latem czy wiosną, pada też pod innym kątem, wszystko wygląda inaczej niż zwykle: zupełnie bajkowo... by po kilku tygodniach przejść w cichą baśń zimową. I te kolory, to światło, zieleń złamana królewską purpurą i zdradliwą żółcią, rozsypane na przejrzystym, błękitnym niebie, co roku urzekają mnie i zmuszają do codziennego kluczenia pomiędzy nićmi babiego lata, rozpiętymi na przestrzeni całej parkowej alei. Zmuszają do refleksji.

Jesień z jej frenetycznym krajobrazem, nostalgicznymi spacerami i jakąś taką metafizyczną tęsknotą kojarzy mi się jeszcze z pojedynczym płomieniem świecy, przygniecionym złotymi liśćmi. Z zapachem wosku i parafiny. Z chryzantemami. Nie rozumiem wielu amerykańskich tradycji i zwyczajów. Haloween nie jest moim świętem. Mój jest pierwszy listopad, z jego zadumą, spokojem i zniczem, który zapalam na moich grobach. Święto idealnie wtapia się w nastrój jesiennych, samotnych spacerów i pierwszych przymrozków, deszczy ze śniegiem, nagich konarów drzew. Spacerując pomiędzy granitowymi nagrobkami, czuję dotyk wieczności. Wchodząc pomiędzy konary zasypiających z wolna brzóz, zrzucam z siebie wszystkie problemy codziennego dnia, bo widzę wtedy ich małość i marginalne znaczenie. Między drzewami czuję się znowu dzieckiem z zerówki. Zbieram kasztany, czerwone liście klonu, żółte - jesionu, obrywam czerwone kuleczki głogu i wilgotne, zielonkawe owoce leszczyny, przegryzam cierpką skorupkę - śnieżnobiałe serce skrzypi lekko pod zębami. Jest cicho, a ta cisza namacalna - każda pora roku ma swoją własną ciszę, ta jesienna chyba najbardziej dosłowna, nieme, martwe liście ani się do mnie nie śmieją, ani nie płaczą: są po prostu i nie wymagają ode mnie żadnego komentarza. Czasami depcząc ich kruchą strukturę mam wrażenie, że nie istnieję w przestrzeni na równi z nimi, one wydają mi się bardziej żywe, niż kiedykolwiek. To może głupie, ale często chodząc po nich mam wyrzuty sumienia, że zakłócam jakąś poważną dysputę, jaką toczą na opuszczonych parkowych alejach. Czuję się... winna, dlatego czym prędzej uciekam z parku, unosząc w kieszeniach pojedyncze liście szczególnej urody, kasztany i pęki jarzębiny, z których już w domu wyczarowuję żołnierzy z jesiennej gwardii. O, nawet teraz spoglądam na blat biurka, gdzie stoi dumnie szóstka postaci, czuję ich charakterystyczną, cierpką woń i zadowolenie, że upływające lata i to, że jestem sama, nie zabiły we mnie dziecka, wręcz przeciwnie: obudziły je we mnie podwójnie. Cieszę się, że stać mnie na samotne spacery po parku. I że jak dawniej stwarzam swój prywatny, bajkowy świat, dla którego jesienny spacer jest jedną z bram, przez którą kawałek przedostaje się tutaj.

Kinga 'KiniaMa' Matałowska


Komentarze

Error connecting to mysql