Literatura Świat
Wys�ano dnia 11-07-2011 o godz. 09:39:51 przez rafa 3586
Wys�ano dnia 11-07-2011 o godz. 09:39:51 przez rafa 3586
10 lipca 1871 roku na świat przyszedł facet, który zdołał oszukać czas, bo w czasie nie brał udziału. Przez 13 lat, dzień w dzień i noc w noc, wydrapywał na papierze swoją quasi-autobiografię. Jest to zarazem największe życiowe dzieło podzielone później na 7 tomów, liczących razem około 2 tysiące stron. Dziś, równo 140 lat później, Marcel Proust ma prawie 34 tysiące fanów na Facebook’u i nadal całkiem niezłe przesłanie skierowane w naszą stronę. |
W stronę Swanna
Nie przypadkiem w drzwi do tego tekstu, jasne że krótszego niż 2 tysiące stron, powtykałem sporą ilość cyferek. Stanowią one tzw. obiektywną miarę, czyli coś co możemy zliczyć i bez obaw skonfrontować z rzeczywistością. Z „W poszukiwaniu straconego czasu” (7-tomowy kloc, o którym mowa) nie byłoby to już możliwe. Próby okazałyby się tyleż bezsensowne, co nieosiągalne, co niewykonalne i co zbędne. Utwór Prousta to bowiem najjaskrawszy przykład przeciwwagi dla dzisiejszego świata, którego wyjaśniamy słupkiem z procentami. To triumf impresyjki, lustrzanego odbicia własnego „ja” we wszystkim, co nas otacza. Słowem - „epopeja subiektywizmu”, jak określił powieść Jerzy Nowak w swojej „Historii literatury francuskiej”.
W cieniu zakwitających dziewcząt
„Stracony czas” opowiada o dziejach Marcela - od wczesnego dzieciństwa („W stronę Swanna”), aż po starość („Czas odnaleziony”). Nie dzieje się w tym „Czasie” właściwie nic. I nie dzieje się zupełnie tak, jak nic nie dzieje się w naszym życiu. Czy może jednak się dzieje? No tak, dzieje się – umieramy.
Dla Prousta to właśnie życie jest fabułą, a głównym jej bohaterem – artysta. Nie jest ono wiele warte, jeśli potrafimy się przez nie tylko przetoczyć, niczym jabłko przez stół. Dziś sam zjeździłem pół Kielc w poszukiwaniu może nie straconego czasu, ale jakiegoś znośnego mieszkania. Stracony czas w tym przypadku był jedynie efektem ubocznym, bo udało mi się załatwić figę z makiem. Mimo to, wieczorem zdałem sobie sprawę, że jestem skrajnie wyczerpany tym moim dniem, w którym nie zrobiłem przecież nic. To prawie tak, jakbym wypełnił się helem i bez celu przelewitował tę dobę nad Skwerem Harcerskim, skąd dałoby się usłyszeć dostojny chichot popiersia Prousta.
Strona Guermantes
Dziś zawsze jest jutro, wczoraj i pojutrze. Ten geniusz kąta trzysta sześćdziesiąt; to błędne koło z kopii Don Kichota nie kręci się w żadną ważną ani miłą stronę, dopóki sami nie wkręcimy go w jakiś układ, najlepiej napędowy. Taką zdolnością wg Francuza powinien wykazywać się przede wszystkim artysta. Nie jako postać parającą się tworzeniem sztuki, ale ktoś, kto umie zmysłami obudować i dogłębnie opisać świat już istniejący, ten pod własnymi nogami. Dopiero wtedy człowiek schodzi z bieżni, którą przygotował mu przed narodzinami świat. Jest prawdziwie wolny. Nie urodził się po to, by umrzeć, ale by spróbować stanąć obok własnego człowieczeństwa, rozsmakowując się każdym ciasteczkiem i kochając całym sercem, bo „tylko miłość potrafi zatrzymać czas”.
I z chwilą gdy poznałem smak zmoczonej w kwiecie lipowym magdalenki, którą mi dawała ciotka (mimo że jeszcze nie wiedziałem i aż znacznie później miałem odkryć, czemu to wspomnienie czyniło mnie tak szczęśliwym), natychmiast stary, szary dom od ulicy, gdzie był jej pokój, przystawił się niby dekoracja teatralna do wychodzącej na ogród oficynki, którą zbudowano dla rodziców od tyłu (owa ścięta ściana, jedyna, która wprzód widziałem), i wraz z domem miasto, rynek, na który wysyłano mnie przed śniadaniem, ulice, którymi chadzałem od rana do wieczora i w każdy czas, drogi, którymi się chodziło, kiedy było ładnie.
Sodoma i Gomora
Bohaterowie Prousta kochają najczęściej to, czego nie mogą mieć. Miarą ich rzeczywistego wnętrza jest zaś to, co osobliwe i odstępujące od normy.
Autor, jak przystało na XX-wiecznego arcydzielnika, sam stanowił osobliwy przypadek. Najpierw był chorym na astmę maminsynkiem i oczkiem w głowie bogatych rodziców. Potem, jak pisze Jerzy Nowak - młodym snobem związanym z modnymi salonami Paryża.
Bywał u wdowy po Bizecie, znanym kompozytorze, i u pani de Caillavet, żony znanego dramatopisarza. Znał świetnego arystokratę, hrabiego Roberta de Montesquiou i Aanatola France’a. Parał się literaturą na sposób wytwornego dyletanta. Redagował czasopismo pt. „Banquet”, wydał ozdobny tom opowiadań, portretów i studiów pt. „Przyjemności i dni”, tłumaczył przy pomocy matki estetyczne rozprawy Ruskina.
Przewrażliwiony na punkcie własnym i innych dandys. Łatwo można było go urazić drobnym uchybieniem. Sam nieraz cierpiał, bojąc się, czy kogoś czymś niechcący nie uraził, przesyłał wtedy liczne przeprosiny i tłumaczył się wielokrotnie.
Utracona
Jak to się więc stało, że stał się później osamotnionym homoseksualistą i schorowanym ćpunem? Genialnym świrem nie opuszczającym odziedziczonego po rodzinie mieszkania przy boulevard Haussmann? Zajmował w nim jeden pokój, tj. sypialnię obitą na własne życzenie tłumiącym dźwięki korkiem. Nie zdradził nikomu, że pisze powieść. Pochłonęło go komponowanie kilometrowych metafor, których do dziś nie są w stanie mu wybaczyć studenci kierunków humanistycznych. Komponował tylko w nocy.
Przychodzi w życiu godzina – jesteś jeszcze od niej bardzo daleko – kiedy znużone oczy znoszą już tylko jedno światło, to, które piękna noc, jak dzisiejsza, tworzy i sączy wraz z mrokiem; kiedy uszy nie mogą już słuchać innej muzyki prócz tej, którą gra blask księżyca na flecie milczenia. Gdzieś w połowie niewiadomego drzewa niewidzialny ptak siląc się skrócić dzień zgłębiał przeciągłą nutą otaczającą samotność; ale otrzymywał od niej odpowiedz tak jednomyślną, odzew tak nabrzmiały ciszą i bezruchem, iż można by rzec, że zatrzymał na zawsze chwilę, której bieg chciał przyśpieszyć.
Przetłumaczeniem Prousta na język polski zajął się wielki fan „W poszukiwaniu straconego czasu” – Tadeusz Boy-Żeleński – nasz nieżyjący literat, którego powinniśmy darzyć szacunkiem nie mniejszym niż Macieja Słomczyńskiego, translatora wszystkich wydanych dzieł Szekspira.
Czas odnaleziony
Marcel zmarł w 1922, na chwilę przed ostatecznym wyszlifowaniem swojego opus magnum. Mimo tego, udało mu się pokonać pantareim czasu. Dlaczego? To proste. On nadal potrafi mieć piękną rację.
Gdy tylko dźwięk jakiś zasłyszany dawniej lub zapach kiedyś odczuwany przypominają się w naszej pamięci i zaczynają istnieć zarazem w teraźniejszości i w przyszłości, rzeczywiste, lecz nieaktualne, idealne, lecz nieabstrakcyjne wówczas trwała i zwykle ukryta istota rzeczy natychmiast zostaje wyzwolona i nasze prawdziwe ja, które niekiedy wydaje się martwe już od dawna, lecz nie było przecież martwe, budzi się i ożywa w owej chwili, gdy przyjmuje ów przyniesiony mu pokarm niebios. Chwila wyzwolona z porządku czasu daje się poznać, bo tworzy w nas człowieka wyzwolonego z porządku czasu.
Zwycięstwo nad tyranią czasu możliwe jest więc tylko dzięki sztuce. No i dzięki ciepłym oczom tamtej dziewczyny, w których Twoja podobizna zaklęta będzie już na zawsze.
Nie przypadkiem w drzwi do tego tekstu, jasne że krótszego niż 2 tysiące stron, powtykałem sporą ilość cyferek. Stanowią one tzw. obiektywną miarę, czyli coś co możemy zliczyć i bez obaw skonfrontować z rzeczywistością. Z „W poszukiwaniu straconego czasu” (7-tomowy kloc, o którym mowa) nie byłoby to już możliwe. Próby okazałyby się tyleż bezsensowne, co nieosiągalne, co niewykonalne i co zbędne. Utwór Prousta to bowiem najjaskrawszy przykład przeciwwagi dla dzisiejszego świata, którego wyjaśniamy słupkiem z procentami. To triumf impresyjki, lustrzanego odbicia własnego „ja” we wszystkim, co nas otacza. Słowem - „epopeja subiektywizmu”, jak określił powieść Jerzy Nowak w swojej „Historii literatury francuskiej”.
W cieniu zakwitających dziewcząt
„Stracony czas” opowiada o dziejach Marcela - od wczesnego dzieciństwa („W stronę Swanna”), aż po starość („Czas odnaleziony”). Nie dzieje się w tym „Czasie” właściwie nic. I nie dzieje się zupełnie tak, jak nic nie dzieje się w naszym życiu. Czy może jednak się dzieje? No tak, dzieje się – umieramy.
Dla Prousta to właśnie życie jest fabułą, a głównym jej bohaterem – artysta. Nie jest ono wiele warte, jeśli potrafimy się przez nie tylko przetoczyć, niczym jabłko przez stół. Dziś sam zjeździłem pół Kielc w poszukiwaniu może nie straconego czasu, ale jakiegoś znośnego mieszkania. Stracony czas w tym przypadku był jedynie efektem ubocznym, bo udało mi się załatwić figę z makiem. Mimo to, wieczorem zdałem sobie sprawę, że jestem skrajnie wyczerpany tym moim dniem, w którym nie zrobiłem przecież nic. To prawie tak, jakbym wypełnił się helem i bez celu przelewitował tę dobę nad Skwerem Harcerskim, skąd dałoby się usłyszeć dostojny chichot popiersia Prousta.
Strona Guermantes
Dziś zawsze jest jutro, wczoraj i pojutrze. Ten geniusz kąta trzysta sześćdziesiąt; to błędne koło z kopii Don Kichota nie kręci się w żadną ważną ani miłą stronę, dopóki sami nie wkręcimy go w jakiś układ, najlepiej napędowy. Taką zdolnością wg Francuza powinien wykazywać się przede wszystkim artysta. Nie jako postać parającą się tworzeniem sztuki, ale ktoś, kto umie zmysłami obudować i dogłębnie opisać świat już istniejący, ten pod własnymi nogami. Dopiero wtedy człowiek schodzi z bieżni, którą przygotował mu przed narodzinami świat. Jest prawdziwie wolny. Nie urodził się po to, by umrzeć, ale by spróbować stanąć obok własnego człowieczeństwa, rozsmakowując się każdym ciasteczkiem i kochając całym sercem, bo „tylko miłość potrafi zatrzymać czas”.
I z chwilą gdy poznałem smak zmoczonej w kwiecie lipowym magdalenki, którą mi dawała ciotka (mimo że jeszcze nie wiedziałem i aż znacznie później miałem odkryć, czemu to wspomnienie czyniło mnie tak szczęśliwym), natychmiast stary, szary dom od ulicy, gdzie był jej pokój, przystawił się niby dekoracja teatralna do wychodzącej na ogród oficynki, którą zbudowano dla rodziców od tyłu (owa ścięta ściana, jedyna, która wprzód widziałem), i wraz z domem miasto, rynek, na który wysyłano mnie przed śniadaniem, ulice, którymi chadzałem od rana do wieczora i w każdy czas, drogi, którymi się chodziło, kiedy było ładnie.
Sodoma i Gomora
Bohaterowie Prousta kochają najczęściej to, czego nie mogą mieć. Miarą ich rzeczywistego wnętrza jest zaś to, co osobliwe i odstępujące od normy.
Autor, jak przystało na XX-wiecznego arcydzielnika, sam stanowił osobliwy przypadek. Najpierw był chorym na astmę maminsynkiem i oczkiem w głowie bogatych rodziców. Potem, jak pisze Jerzy Nowak - młodym snobem związanym z modnymi salonami Paryża.
Bywał u wdowy po Bizecie, znanym kompozytorze, i u pani de Caillavet, żony znanego dramatopisarza. Znał świetnego arystokratę, hrabiego Roberta de Montesquiou i Aanatola France’a. Parał się literaturą na sposób wytwornego dyletanta. Redagował czasopismo pt. „Banquet”, wydał ozdobny tom opowiadań, portretów i studiów pt. „Przyjemności i dni”, tłumaczył przy pomocy matki estetyczne rozprawy Ruskina.
Przewrażliwiony na punkcie własnym i innych dandys. Łatwo można było go urazić drobnym uchybieniem. Sam nieraz cierpiał, bojąc się, czy kogoś czymś niechcący nie uraził, przesyłał wtedy liczne przeprosiny i tłumaczył się wielokrotnie.
Utracona
Jak to się więc stało, że stał się później osamotnionym homoseksualistą i schorowanym ćpunem? Genialnym świrem nie opuszczającym odziedziczonego po rodzinie mieszkania przy boulevard Haussmann? Zajmował w nim jeden pokój, tj. sypialnię obitą na własne życzenie tłumiącym dźwięki korkiem. Nie zdradził nikomu, że pisze powieść. Pochłonęło go komponowanie kilometrowych metafor, których do dziś nie są w stanie mu wybaczyć studenci kierunków humanistycznych. Komponował tylko w nocy.
Przychodzi w życiu godzina – jesteś jeszcze od niej bardzo daleko – kiedy znużone oczy znoszą już tylko jedno światło, to, które piękna noc, jak dzisiejsza, tworzy i sączy wraz z mrokiem; kiedy uszy nie mogą już słuchać innej muzyki prócz tej, którą gra blask księżyca na flecie milczenia. Gdzieś w połowie niewiadomego drzewa niewidzialny ptak siląc się skrócić dzień zgłębiał przeciągłą nutą otaczającą samotność; ale otrzymywał od niej odpowiedz tak jednomyślną, odzew tak nabrzmiały ciszą i bezruchem, iż można by rzec, że zatrzymał na zawsze chwilę, której bieg chciał przyśpieszyć.
Przetłumaczeniem Prousta na język polski zajął się wielki fan „W poszukiwaniu straconego czasu” – Tadeusz Boy-Żeleński – nasz nieżyjący literat, którego powinniśmy darzyć szacunkiem nie mniejszym niż Macieja Słomczyńskiego, translatora wszystkich wydanych dzieł Szekspira.
Czas odnaleziony
Marcel zmarł w 1922, na chwilę przed ostatecznym wyszlifowaniem swojego opus magnum. Mimo tego, udało mu się pokonać pantareim czasu. Dlaczego? To proste. On nadal potrafi mieć piękną rację.
Gdy tylko dźwięk jakiś zasłyszany dawniej lub zapach kiedyś odczuwany przypominają się w naszej pamięci i zaczynają istnieć zarazem w teraźniejszości i w przyszłości, rzeczywiste, lecz nieaktualne, idealne, lecz nieabstrakcyjne wówczas trwała i zwykle ukryta istota rzeczy natychmiast zostaje wyzwolona i nasze prawdziwe ja, które niekiedy wydaje się martwe już od dawna, lecz nie było przecież martwe, budzi się i ożywa w owej chwili, gdy przyjmuje ów przyniesiony mu pokarm niebios. Chwila wyzwolona z porządku czasu daje się poznać, bo tworzy w nas człowieka wyzwolonego z porządku czasu.
Zwycięstwo nad tyranią czasu możliwe jest więc tylko dzięki sztuce. No i dzięki ciepłym oczom tamtej dziewczyny, w których Twoja podobizna zaklęta będzie już na zawsze.
Grzegorz Rolecki
Komentarze |