Kielce v.0.8

Sztuki plastyczne
Wieczny Grunwald – Starowieyski w Galerii Winda

 drukuj stron�
Sztuki plastyczne Starowieyski Franciszek, Jan Byk, Kielce, Galeria WindaKielce Sztuki plastyczne
Wys�ano dnia 14-10-2015 o godz. 22:46:32 przez grolecki 11486

Od Artura Marii Swinarskiego usłyszał w młodości, że artysta nie ma prawa być skromny, bo działa przeciwko sobie. Życiowa poza Franciszka Starowieyskiego, chroniczna „nadczynność” przenikająca z jego twórczości doskonale interpretują myśl starszego kolegi. Starowieyski, ps. Jan Byk, malował obrazy, budował scenografie, zbierał antyki, miłował cyca i w mordę lał na bokserskim ringu. 16 października o 19:00 w kieleckiej Galerii Winda wernisaż jego wystawy „Przyjaźnie paryskie 1683-1693”.



Gęba Belzebuba

„Poza życiowa” użyta została nie bez przypadku. Ludzie są posiadaczami życiowej „postawy”; czegoś z gruntu wyprostowanego, zaprogramowanego na przetrwanie. Postawa to basen poglądów umożliwiających pływanie. Kruszyna chleba z „Mojej piosnki” Norwida. Poza coś gra, czasem nawet rżnie. To fatalna uciecha szarpiąca potokiem wrażeń - Gęba z „Ferdydurke”. Właścicielowi utrudnia bardziej niż ułatwia; teraźniejszych odbiorców częściej wkurza niż zachwyca. Demaskuje się przecież pozera, a nie postawera. Obnażenie pozy jest triumfem czegoś. Prawdy chyba nie, raczej uznania dla postawy.
Starowieyski miał to gdzieś. On pozował. Bajdurzył. Drażnił. Syna ochrzcił imieniem Belzebum, alfonsił prostytutce na Kazimierzu, spodnie wiązał sobie sznurem po wisielcu, założył fabrykę sztucznych smarków i plażę nudystów. Mówił „zanurzam się w zbieractwie, żeby dostąpić nieśmiertelności rzeczy”. I zbierał. Jeden z plakatów namalował pędzlem do golenia Marka Hłaski. Napisał „Przewodnik zacnego kolekcjonera” i „Przewodnik po kobietach”. Realizm Starowieyskiego był topielcem skrytym w jego smolistym „r”, które zaokrąglał do „ey”. Wyszedł eyealizm – oko ponad słowo.

Czytacze i patrzacze

- Ja nie jestem dziwak, ja jestem noeymalny człowiek. – odpierał w wywiadach - Lubię mieć inne zdanie niż inni. Cały czas mam wrażenie, że inni się mylą. Że poszli owczym pędem.

Ludzi dzielił na patrzaczy i czytaczy. Czytaczy miał za partaczy. Uważał, że w poszukiwaniu kolejnych symboli, zamykają się na malarstwo. Patrzą, co na nim jest, czego nie ma. Ładne czy brzydkie. I tyle. Kiedy kolega-pisarz pokazał mu swoją książkę, on ocenił tylko rozmiar i krój czcionki.

- Czasami trzeba głupio demonstrować, żeby poprzeć swoją ideę. Ja w ogóle nie czytam. Nie ma gorszej rzeczy przeciwko wyobraźni niż kilometry robaczków, które te ogłupiałe oczka muszą przelecieć. Nie ma tam miejsca na obraz. Na niebo, które można podziwiać godzinami. Na górze widać niewiele, ale nad samym horyzontem dzieją się rzeczy wspaniałe. Wszystko jest tam szare. Ale raz srebrno-szare, raz żółto-szare, raz niebiesko-szare.


Wieczny Grunwald

Plakacista twierdził, że jest duchem własnego przodka z XVII wieku, przez co antydatował swoje prace o 300 lat. „Przyjaźnie paryskie – 1683-1693” mogą więc pochodzić z klamry 1983-1993. Oświadczenie to nie było zgrywą, ale emanacją siły twórczej. Jej źródeł szukać można w telewizyjnej analizie „Bitwy pod Grunwaldem” – wielkoformatowego arcydzieła Matejki. Starowieyski wytknął Matejce mnóstwo przelanych na płótno nieścisłości historycznych – hełmów perskich z końca XVIII wieku, XVIII-wiecznych pasów przeworskich, saskich toporów górniczych i pasa litewskiego udekorowanego profitkami z XVIII-wiecznych świeczników (kupił je od dalekiej rodziny mistrza Jana). W ostatecznym rozrachunku okazało się to nieważne. Ważna była dla niego potężna, bijąca z obrazu moc autora. Triumf prawdy artystycznej nad prawdą obiektywną. Na tysiąc lat polskiej historii patrzymy oczami jednego krakowskiego malarza.

A że ego obu rozdęte na szerokość starówki? I tego klucha zalać można Gombrowiczem. Pisał on, że autor musi być pretensjonalny, bo wyraża do odbiorcy nieustanną pretensję o uznanie własnej nieśmiertelności. Sztuka jest wiecznym Grunwaldem, w którym postawy niechcący ulegają pozom.

Arte polo Rodin

Promieniotwórczość Starowieyskiego odpychała niektórych krytyków. Jego bombastyczne wizje plakatowe oraz malarskie zaliczano do gatunku arte polo – plastycznego odpowiednika disco polo. Traktowany był jak ktoś, kto podstępem próbuje przelać siebie na karty historii, bez obwisu głowy i rączek złożonych w geście pokory ostatecznej. „W Polsce, z niewiadomych powodów, autoreklama widziana jest w złym świetle” – podsumowywał. Cóż można z tym zrobić? Pytać tylko, bo odpowiada czas. Szymon Szurmiej miał na to pewną anegdotę. Dawno temu PRL-owski minister kultury Sokorski zebrał wszystkich twórców i, zgodnie z doktryną realizmu socjalistycznego, zaczął po nich jechać. Ksaweremu Dunikowskiemu dostało się za rzeźbę górników. Kiedy minister ganił go za bycie formalistą, Dunikowski wkroczył na scenę i zadał mu pytanie.

- Panie ministrze, czy wie pan, kto to był Rodin?
- Wiem, bardzo wybitny rzeźbiarz.
- A czy pan wie, kto był wówczas ministrem kultury?
- Nie.
- No właśnie. O panu nikt nie będzie wiedział, a o mnie wszyscy będą mówili. – skończył Dunikowski, po czym zszedł ze sceny.


Mr. Blonde

Osobiste podium Starowieyski wykuwał podróżami w czasie. Jego ulubioną epoką był barok; ze swoją dekonstrukcją ciała, pomieszaniem makabry z herbatką i fetyszem śmierci. „Twarz bez skóry jest piękna” – tak tłumaczył powracający w swoich pracach motyw czaszki. Próba odczytania tej czachy wywołuje u nas grozę. Dostrzeżenie symetrycznego konstruktu – poczucie ciągłości. Sztylety ptasich dziobów, kości udowe, płaty czołowe; te zbyt śmiałe odarcia są u Starowieyskiego początkiem albo końcem grande przemieszczenia. Weźmy na przykład plakat do „Matki Courage” Bertolda Brechta (Teatr Współczesny we Wrocławiu, 1976). Trupi pancerz przechodzi tam w mlekiem płynącą pierś matczyną. Albo „Jak wam się podoba” (Teatr Narodowy, 1980) – z kobiecego aktu wyrasta bohomaz gałęzi. Żarłoczna bestia zwana metaforą najadłaby się tu do syta. Bardziej jednak imponuje odwaga w przełamywaniu estetyk. „Leonce i Lena” (Teatr Na Woli, 1976) szkicuje klasyczny portret dziewczyny z… wypadającą sprężyną. Kawałek drutu oddycha na nim mocniej niż zastygła w oniryzmie bohaterka. Przerysowanie „Dziewczyny z perłą” Vermeera byłoby odczytaniem; czymś dla Starowieyskiego z natury martwym. Dopiero wydarcie z ramy nadaje mu przestrzeni.


Jego styl kojarzy się z „Wściekłymi psami” Tarantino – Mr. Blonde kusi atrakcyjną melodią, żeby za chwilę sprać zakładnika na kwaśne jabłko.
Skrzydła, konstrukt piękna, są u niego naroślą i skalą rozpadu, a nie narzędziem umożliwiającym lot. Trwają obok blachy, betonu, nożyc albo kontrującego ich owalu; oka dyktatora i cyca Rubensa.



Biceps cyca

- Większość kobiet martwi się, gdy coś im wisi. Mówię tak: cyc nie kutas, nie musi stać. Ważne, żeby był ładny.

W cycu był zakochany, definiował go na różne sposoby. Cyc stojący jest świadomy swojej formy. Nadaje sobie walor interpretacyjny, ale wydłuża dystans. Cyc wiszący nadaje prawo własności temu, kto go obserwuje. Układa się pod rękę. Daje i prosi o ochronę. Cyc nieustannie atakowany jest przez ludzkie oko. Do tego stopnia, że w końcu sam zaczyna patrzeć. Oko dobiera sobie cyca i cyc dobiera sobie oko. Ergo wszyscy jesteśmy cycami, jak w „Genialnej epoce” (2012).


Starowieyski pozował i zaskakiwał. Czasem tęsknotą do prostego liryzmu. Jego ulubionym malarzem był Pierre Bonnard, przedstawiciel Nabistów, który ze swoim kolorem, światłem i rodzajowością nie miał nic wspólnego z surrealizmem polskiego artysty. W dzieciństwie Franek to było chucherko, które później stało się Janem Bykiem – chłopskim alter ego Franciszka Andrzeja Boboli Starowieyskiego. Byk kochał sport – biegał, jeździł na nartach, uprawiał boks i poszerzał biceps (rekord to 42 centymetry); w 1955 roku dostał się nawet do finału Mistera Polski.

Nogi stonogi

„Przyjaźnie paryskie” to mikroskop dla 150 dzieł Starowieyskiego, galeria jego pozowań. Wielka antologia rysunków na drewnie, płótnie, papierze, zbiór obrazów olejnych oraz 20-metrowy „Teatr rysowania”. To ciekawe, bo forma plakatowa obarczona jest tyranią puenty. Obraz z kolei nie ma na łbie innego dzieła. Nie wszywa się go w obcy materiał. Gryzie się, a nie bada.

- Babcia opowiedziała mi anegdotę o stonodze. Pytają stonogę: „którą nogą ruszasz?”. A stonoga: „pierwszą”. Ale potem nie wiedziała, która jest tą pierwszą i nie mogła ruszyć. – opowiadał w jednym z medialnych występów - Jak się zacznie rozmyślać, co to jest sztuka życia, człowiek od razu schodzi na manowce. Robi się podatny na doktryny.

Franciszek Starowieyski urodził się 8 lipca 1930 roku w Bratkówce koło Krosna, zmarł 23 lutego 2009 w Warszawie. Podczas wojny, wraz z rodziną, przeprowadził się do Krakowa. W latach 1949 – 1952 studiował malarstwo w Akademii Sztuk Pięknych w pracowni Wojciecha Weissa i Adama Marczyńskiego. Następnie studiował w ASP w Warszawie w pracowni Michała Byliny, gdzie w 1955 roku uzyskał dyplom. Wiele lat tworzył na przemian w pracowniach w Warszawie i w Paryżu. Był laureatem wielu nagród. Uczestniczył w ponad 200 wystawach w kraju i za granicą.

Grzegorz Rolecki
grolecki@wici.info


Komentarze

Error connecting to mysql