Teatr Recenzje
Wys�ano dnia 15-11-2005 o godz. 08:00:00 przez pala2 2142
Wys�ano dnia 15-11-2005 o godz. 08:00:00 przez pala2 2142
Po premierze "Wielebnych" Mrożka w Teatrze im Stefana Żeromskiego powstało dość dużo cokolwiek dziwacznych opinii i prasowych relacji (recenzji to się u nas nie pisze, bo na to i więcej miejsca, i czasem trochę dystansu potrzeba). |
Poza nieśmiałym i cichutkim piskiem, jakieś dwa zdania w środku artykułu ("Echo Dnia") wszyscy się zachwycają, słowa wyszeptane do ucha dyrektora powtarzają, przyznając jednak, dość nawet nieświadomie, że tekst dramatu nie jest im znany, a pewne rozwiązania sceniczne przyjmują z całym dobrodziejstwem (albo na odwrót) inwentarza.
Po pierwsze powiedzmy sobie otwarcie - tekst Mrożka nie jest specjalnie, na tle innych dokonań autora, udany, nadto delikatnie mówiąc nie miał on wielkiego szczęścia do realizacji, grywany rzadko (raptem dwie polskie inscenizacje), dla teatru, który zdecyduje się go wstawić do repertuaru, niejako z góry "załatwia" przychylność samego autora.
Pomyślany jako farsa (lub raczej zabawa z konwencją) jednakże jest znacznie słabszy od chociażby, posiadających również farsowe korzenie jednoaktówek - "Na pełnym morzu" wystarczy wymienić. A, że i Mrożkowi przydarzyły się teksty słabsze, to, umówmy się, znając całą otoczkę około dramatyczną, nie budujmy recenzji na entuzjastycznej/przychylnej/kurtuazyjnej opinii samego autora.
Na głównego realizatora pomysłu dramaturga wybiera dyrektor reżysera, który ma doświadczenie w realizacji groteski (to dawniej) i farsy (to ostatnio). Z pozoru wybór całkiem słuszny. Słuszną ma linię... itd. Tylko, że jeden problem, a w zasadzie dwa: w Kielcach to my nie gramy fars z pierwszego rzędu, nawet nie z drugiego, bo na tantiemy nas po prostu nie stać i problem drugi - "Wielebni", to farsa tylko z pozoru, grająca konwencjami, więc farsa fałszywa.
Wystarczy sięgnąć po tekst - albo w "Dialogu" (1999), albo (dostępne jeszcze w "taniej książce") "Noir sur blanc" z 2001 r. - przewertować i dochodzimy do wniosku dość prostego, Mrożek w sztafażu lub, jak kto woli schemacie farsy przedstawia sytuacje zgoła niefarsowe. Kwestia w tym jednak, że zło u dramaturga zostaje obłaskawione, wyśmiane i przez to zwielokrotnione - cecha to w końcu typowa dla groteski. W "Wielebnych" mamy i chwyty z commedia dell'arte, i deus ex machina i typowo mrożkowskie absurdalne dialogi (o wyższości eschatologicznej nad ontologiczną - sądu ostatecznego nad genesis;). Pomimo "przegadania" niektórych scen jest to jednak tekst spójny i przemyślany.
No to "do ad rema". Reżyser kieleckiej realizacji umyślił sobie, obok bazy (czyli tekstu) zbudować nadbudowę (czyli interpretację). Do pierwszego był niejako z gruntu zobowiązany, coś jednak aktorzy ze sceny powiedzieć muszą, drugie jest jak najbardziej wskazane, ale niekoniecznie tak i niekoniecznie tutaj.
Zaczyna się elementami obcymi w tekście (komputerowe gry, przemówienia Wielkiego Brata - przepraszam prezydenta) i w porządku, niechaj będzie taka interpretacja. Patrzyłem ze zdumieniem - miało być nowocześnie, a potem jakoś tak coś staroświecko się zaczyna. I znajomo. Aktorzy nie chodzą po scenie - kic, kic... dwa zajęcze skoki i już jesteśmy na kanapie, tekst "zapodawany" jest do widowni, absurdalnie trochę wyglądają te dialogi z buźkami zwróconymi ku widzowi. Czyżby zapomniał nasz teatr, że już sto parę lat temu Antoine zezwolił aktorom toczyć rozmowy jakby nie było publiczności. Ale w porządku, przyjął reżyser taką koncepcję - gramy jak w ogródkowym teatrzyku przed modernistycznym eksperymentem, można było w koronki poubierać aktorów (coś chyba w magazynie jeszcze zostało?). Tylko po co w takim razie dość oklepana aluminiowa scenografia. Po co to konwencji pomerdanie?
Odpowiedź może być banalna - reżyser myśli, że potrafi poprowadzić aktorów w farsie - to pierwsze, a drugie - trzeba wykorzystać te nowoczesne gadżety, trochę holografii, kręcąca się główka byłego pastora. Nic to, że u Mrożka jest przyziemniej, przaśniej - wisi portret zabitego wielebnego, a Cziko chodzi ze zwyczajnym transparentem. Musi być - na siłę i bez pomysłu - nowocześnie. Zostały jeszcze fontanna i gustowne łoże z "Cyrografu" - polecam przy realizacji Kitowicza.
Dramatem jednak prawdziwym jest poziom reprezentowany przez aktorów. Te chwyty z akademickim teatrem przypominają niestety szkolną akademię. Tekst nie jest interpretowany, nie jest nawet dobrze recytowany. Para wielebnych jest tak dramatycznie sztuczna i nieprzekonująca, że ciężar sztuki ich dobija. "Odklepują" tekst z wiarygodnością misia koala, któremu nagle zabrakło eukaliptusowych liści. Justyna Sieniawska, z przykrością stwierdzam, zatrzymała się w aktorskim rozwoju, Mateusiak, no to już może w ogóle nie piszmy. Myślałem, że mniej przekonującego aktora od Kumięgi nie zatrudnią w naszym teatrze. A jednak. Najlepiej wypadł satanista, może dlatego, że niewiele mówił, a może dlatego, że reżyser niezbyt się nim zajmował (bo przecież miał mało tekstu do powiedzenia).
Patrząc na te akademickie popisy z przerażeniem (niejakim) czekam na inscenizację tekstu Kitowicza. Piękna, saska (znacznie trudniejsza od barokowej i klasycznej stanisławowskiej) polszczyzna w ustach aktorów w takiej formie. Szkoda mi imć księdza Jędrzeja. On się już bronić nie może, w przeciwieństwie do Mrożka.
Czy jest jakiś plus. Ależ jasne, oczywiste, ponad wszelką wątpliwość. Muzyka. Powinno się ją sprzedawać w foyer teatru. Najlepiej zamiast inscenizacji. Kogo to tam, kiedyś, za psucie gustów... Nieważne.
Pilon
p.s. A tak w ogóle realizatorom polecam co najmniej wieczorny paciorek za dusze kieleckich krytyków. Tak miłosiernych w recenzjach dziennikarzy ze świecą (pokaźną gromnicą) naprawdę szukać. A nie wierzycie? Polecam lekturę Słonimskiego o Śliwińskim i "Złotej czaszce" z 1927 r.
Po pierwsze powiedzmy sobie otwarcie - tekst Mrożka nie jest specjalnie, na tle innych dokonań autora, udany, nadto delikatnie mówiąc nie miał on wielkiego szczęścia do realizacji, grywany rzadko (raptem dwie polskie inscenizacje), dla teatru, który zdecyduje się go wstawić do repertuaru, niejako z góry "załatwia" przychylność samego autora.
Pomyślany jako farsa (lub raczej zabawa z konwencją) jednakże jest znacznie słabszy od chociażby, posiadających również farsowe korzenie jednoaktówek - "Na pełnym morzu" wystarczy wymienić. A, że i Mrożkowi przydarzyły się teksty słabsze, to, umówmy się, znając całą otoczkę około dramatyczną, nie budujmy recenzji na entuzjastycznej/przychylnej/kurtuazyjnej opinii samego autora.
Na głównego realizatora pomysłu dramaturga wybiera dyrektor reżysera, który ma doświadczenie w realizacji groteski (to dawniej) i farsy (to ostatnio). Z pozoru wybór całkiem słuszny. Słuszną ma linię... itd. Tylko, że jeden problem, a w zasadzie dwa: w Kielcach to my nie gramy fars z pierwszego rzędu, nawet nie z drugiego, bo na tantiemy nas po prostu nie stać i problem drugi - "Wielebni", to farsa tylko z pozoru, grająca konwencjami, więc farsa fałszywa.
Wystarczy sięgnąć po tekst - albo w "Dialogu" (1999), albo (dostępne jeszcze w "taniej książce") "Noir sur blanc" z 2001 r. - przewertować i dochodzimy do wniosku dość prostego, Mrożek w sztafażu lub, jak kto woli schemacie farsy przedstawia sytuacje zgoła niefarsowe. Kwestia w tym jednak, że zło u dramaturga zostaje obłaskawione, wyśmiane i przez to zwielokrotnione - cecha to w końcu typowa dla groteski. W "Wielebnych" mamy i chwyty z commedia dell'arte, i deus ex machina i typowo mrożkowskie absurdalne dialogi (o wyższości eschatologicznej nad ontologiczną - sądu ostatecznego nad genesis;). Pomimo "przegadania" niektórych scen jest to jednak tekst spójny i przemyślany.
No to "do ad rema". Reżyser kieleckiej realizacji umyślił sobie, obok bazy (czyli tekstu) zbudować nadbudowę (czyli interpretację). Do pierwszego był niejako z gruntu zobowiązany, coś jednak aktorzy ze sceny powiedzieć muszą, drugie jest jak najbardziej wskazane, ale niekoniecznie tak i niekoniecznie tutaj.
Zaczyna się elementami obcymi w tekście (komputerowe gry, przemówienia Wielkiego Brata - przepraszam prezydenta) i w porządku, niechaj będzie taka interpretacja. Patrzyłem ze zdumieniem - miało być nowocześnie, a potem jakoś tak coś staroświecko się zaczyna. I znajomo. Aktorzy nie chodzą po scenie - kic, kic... dwa zajęcze skoki i już jesteśmy na kanapie, tekst "zapodawany" jest do widowni, absurdalnie trochę wyglądają te dialogi z buźkami zwróconymi ku widzowi. Czyżby zapomniał nasz teatr, że już sto parę lat temu Antoine zezwolił aktorom toczyć rozmowy jakby nie było publiczności. Ale w porządku, przyjął reżyser taką koncepcję - gramy jak w ogródkowym teatrzyku przed modernistycznym eksperymentem, można było w koronki poubierać aktorów (coś chyba w magazynie jeszcze zostało?). Tylko po co w takim razie dość oklepana aluminiowa scenografia. Po co to konwencji pomerdanie?
Odpowiedź może być banalna - reżyser myśli, że potrafi poprowadzić aktorów w farsie - to pierwsze, a drugie - trzeba wykorzystać te nowoczesne gadżety, trochę holografii, kręcąca się główka byłego pastora. Nic to, że u Mrożka jest przyziemniej, przaśniej - wisi portret zabitego wielebnego, a Cziko chodzi ze zwyczajnym transparentem. Musi być - na siłę i bez pomysłu - nowocześnie. Zostały jeszcze fontanna i gustowne łoże z "Cyrografu" - polecam przy realizacji Kitowicza.
Dramatem jednak prawdziwym jest poziom reprezentowany przez aktorów. Te chwyty z akademickim teatrem przypominają niestety szkolną akademię. Tekst nie jest interpretowany, nie jest nawet dobrze recytowany. Para wielebnych jest tak dramatycznie sztuczna i nieprzekonująca, że ciężar sztuki ich dobija. "Odklepują" tekst z wiarygodnością misia koala, któremu nagle zabrakło eukaliptusowych liści. Justyna Sieniawska, z przykrością stwierdzam, zatrzymała się w aktorskim rozwoju, Mateusiak, no to już może w ogóle nie piszmy. Myślałem, że mniej przekonującego aktora od Kumięgi nie zatrudnią w naszym teatrze. A jednak. Najlepiej wypadł satanista, może dlatego, że niewiele mówił, a może dlatego, że reżyser niezbyt się nim zajmował (bo przecież miał mało tekstu do powiedzenia).
Patrząc na te akademickie popisy z przerażeniem (niejakim) czekam na inscenizację tekstu Kitowicza. Piękna, saska (znacznie trudniejsza od barokowej i klasycznej stanisławowskiej) polszczyzna w ustach aktorów w takiej formie. Szkoda mi imć księdza Jędrzeja. On się już bronić nie może, w przeciwieństwie do Mrożka.
Czy jest jakiś plus. Ależ jasne, oczywiste, ponad wszelką wątpliwość. Muzyka. Powinno się ją sprzedawać w foyer teatru. Najlepiej zamiast inscenizacji. Kogo to tam, kiedyś, za psucie gustów... Nieważne.
Pilon
p.s. A tak w ogóle realizatorom polecam co najmniej wieczorny paciorek za dusze kieleckich krytyków. Tak miłosiernych w recenzjach dziennikarzy ze świecą (pokaźną gromnicą) naprawdę szukać. A nie wierzycie? Polecam lekturę Słonimskiego o Śliwińskim i "Złotej czaszce" z 1927 r.
Komentarze
|
wielebnego nie byli w stanie nawet sobą zainteresować publiczności. Ale może jak tacy młodzi, to nie podskakują reżyserowi?
Z "Wielebnych" wypływa jeszcze jeden wniosek: jeśli robisz przedstawienie do chrzanu, to sprowadź helikopter, a może nikt się nie zorientuje. Tak samo było z "Miss Saygon" w warszawskiej Romie.