Internet Åšwiat
Wys�ano dnia 14-03-2005 o godz. 12:00:00 przez pala2 871
Wys�ano dnia 14-03-2005 o godz. 12:00:00 przez pala2 871
Z miesiąca na miesiąc rośnie ilość niechcianych przesyłek poczty, które zasypują nasze elektroniczne skrzynki. Czy można temu zapobiec? Spam to nieproszona korespondencja mailowa od osób, których się nie zna. Niektórzy otrzymują setki, a nawet tysiące takich listów. |
Inspiracją do nazwania tego masowego śmiecia elektronicznego spamem był humorystyczny skecz brytyjskiej grupy Monty Pythona przedstawiający chór wikingów w restauracji, w której serwowano jedynie mieloną szynkę (SPAM – SPiced hAM) w różnych postaciach. "Spam, spam, wspaniały spam!" – entuzjastycznie intonują wikingowie... Komu to skojarzenie wpadło do głowy, dziś już nikt nie wie, ale nazwa przylgnęła.
Pierwszy udokumentowany przypadek spamerstwa odnotowany został w 1978 r., kiedy niejaki Gary Thuerk, szef marketingu w Digital Equipment Corp., postanowił posłużyć się Arpanetem (ang. Advanced Research Projects Agency Network) do zareklamowania nowego komputera swej firmy. Były to pionierskie czasy Internetu, którym posługiwało się zaledwie parę tysięcy wtajemniczonych. Thuerk chciał wysłać zaproszenie na pokaz nowego produktu do 600 członków Arpanetu na Zachodnim Wybrzeżu USA i gdy się zabrał do dzieła, doznał olśnienia – zamiast słać osobny e-mail do każdego z nich, można przecież wysłać to zaproszenie do wszystkich jednocześnie. Reszta, jak powiadają, jest historią i sam Thuerk, dziś zatrudniony w Hewlett-Packard, chętnie by się zapewne zrzekł swego w niej miejsca. Koledzy, którzy zwą go ojcem spamu, sugerują żartobliwie, by zmienił nazwisko i przyłączył się do prowadzonego przez FBI programu ochrony świadków koronnych.
Zanim jednak spam zyskał złą sławę, upłynęło parę lat i wątpliwy honor pionierów komercjalizacji Internetu spłynął na parę prawników z Arizony – Laurence’a Cantera i Marthę Siegel, którym 2 kwietnia 1994 r. udało się przedostać do ponad 6 tys. grup Usenetu (ogólnoświatowego systemu grup dyskusyjnych) i umieścić w nich reklamę swych usług imigracyjnych. Reakcja środowiska była taka, jakby Canter i Siegel wprowadzili świnię do salonu. Wśród internautów panowało jeszcze idealistyczne – i jak się okazuje naiwne – przekonanie, że Internet jest autonomiczną domeną, rodzajem globalnej społeczności pogardzającej komercjalizmem i przestrzegającej przyjętych w tym gronie zasad etycznych.
Na parę zuchwałych prawników przypuszczono elektroniczny atak, stosując miotacze płomieni (flaming) i rozmaite inne sztuczki z hakerskiego arsenału, które spowodowały zablokowanie ich skrzynki pocztowej i zmusiły dostawcę usług internetowych do chwilowego wyłączenia ich z sieci. Sukces ten był jednak problematyczny. Canter i Siegel nie wykazali skruchy, a co gorsza ich spamming odniósł komercyjny sukces. Na swej, prawie darmowej, reklamie zarobili ponoć około 100 tys. dol. i aby jeszcze bardziej zagrać na nosie swym krytykom, trzy lata później wydali książkę "Jak zrobić fortunę na Internecie", która stała się pierwszym podręcznikiem spamerów.
Sieciowa zaraza
Znów minęło parę lat. Z nadejściem WWW (World Wide Web) i przeglądarki Netscape Internet uległ radykalnej demokratyzacji. Nowi jego użytkownicy nie są już komputerowymi ekspertami lub hobbystami, lecz pospolitymi technologicznymi laikami, dla których Internet jest po prostu źródłem rozrywki i niezdrowych częstokroć podniet, dogodnym środkiem komunikacji i w coraz większym stopniu ogromnym globalnym domem towarowym. Jeśli chodzi o spam, to rzeczywistość przerosła najgorsze obawy wrogów Cantera i Siegel. Pojedyncze przypadki zamieniły się w strumień - w 2001 r. około 8 proc. e-maili stanowił spam, potem w rzekę (40 proc. w 2002 r.), a teraz w powódź.
Według ostatnich oszacowań z ok. 2 mld codziennych e-maili przesyłanych przez America Online (AOL), największego amerykańskiego dostawcę usług internetowych, 75–82 proc. to spam. Znaczna jego część jest wychwytywana przez skomplikowane filtry, ale reszcie udaje się jednak przez nie przedrzeć, uciec i zmylić pogoń. Nie brak głosów, że wkrótce spam nas zaleje i trzeba będzie znów zacząć korzystać z usług archaicznej zwykłej poczty.
Skąd ten pesymizm? Z realistycznej oceny ludzkiej natury. W 1968 r. ekolog Garrett Hardin opublikował w tygodniku "Science" swój słynny dziś esej zatytułowany "Tragedia wspólnego pastwiska", w którym przedstawił mechanizm nadużywania darmowych dóbr. W każdym społeczeństwie znajdą się ludzie, którzy na takie gminne pastwisko wygnają tyle swych krów, że nieuchronnie zamienią je w nieużytek. Internet jest takim darmowym pastwiskiem.
Wysłanie dziesięciu e-maili reklamujących pornografię czy niezawodny środek na porost włosów kosztuje praktycznie biorąc tyle samo co wysłanie miliona. Czemu więc nie wysłać miliona, a nawet miliarda? Większość odbiorców potraktuje spam jak natarczywą muchę i po prostu naciśnie klawisz "usuń", ale znajdzie się dość frajerów, którzy postanowią wypróbować reklamowany produkt. Trudno w to uwierzyć, ale są ludzie, do których reklama ta przemawia – gdyby ich nie było, spam zniknąłby z sieci. Dokładnie rzecz biorąc, pozytywny odzew na spam szacuje się na 0,02–0,03 proc. Wydaje się, że to mało, ale po pomnożeniu przez dziesiątki tysięcy klientów, którzy dają się na to nabrać, daje to wpływy rzędu setek tysięcy dolarów.
Co w tym złego? Czyż nie jest to dowód żywotności kapitalizmu, który premiuje przedsiębiorczość, nowatorstwo i nieokiełznaną chęć zarobku? Złe jest to, że gdyby pozostawić spamerom wolną rękę, już dziś nikt inny nie mógłby korzystać z tego wirtualnego pastwiska. Spam kosztuje gospodarkę amerykańską, według rozmaitych oszacowań, od 10 do 87 mld dol. rocznie. Większość tych strat wynika ze spadku produktywności wysoko wykwalifikowanych specjalistów, którzy codziennie muszą zajmować się tym problemem. Niekiedy też wśród odrzuconych przez automatyczne filtry przesyłek znaleźć się może jakiś ważny komunikat, który nie dociera do odbiorcy. Trwa więc nieustanna wojna pomiędzy spamerami i armią ich przeciwników. Pomiędzy wrogimi stronami toczy się nieprzerwany wyścig zbrojeń. Nie od rzeczy będzie nadmienić, że istnieje też cała rzesza firm specjalizujących się w produkcji różnego rodzaju programów antyspamowych, które wcale nie są zainteresowane eliminowaniem śmieci z sieci. To właśnie spam jest ich racją bytu.
Filtr na muł
Skuteczna inwazja wymaga dotarcia do maksymalnej liczby używanych adresów. Dokonać tego można na różne sposoby. Jedną z tradycyjnych technik jest tak zwany atak słownikowy – wybiera się konkretnego dostawcę usług internetowych, dajmy na to wspomniany AOL, a następnie uruchamia specjalny program, który strzelając w ciemno wysyła miliony e-maili pod adresy np. adam@aol.com, adam1@aol.com, adam2@aol.com, itd. aż do zzz@aol.com, licząc na to, że niektóre będą prawdziwe. Adresy można też zebrać w sieci, wysyłając na polowanie tak zwanego pająka, czyli używając programu o nazwie webcollector, który pełza po sieci i wysyła "do swojego domu" wszystkie ciągi liter i numerów zawierających znak @. Jest w końcu jeszcze inna i prostsza metoda – kupienie prawdziwej listy adresowej. Jakiś czas temu, na przykład, niejaki Jason Smathers, 24-letni inżynier pracujący do czerwca zeszłego roku w AOL, ukradł listę liczącą 92 mln adresów klientów swego pracodawcy i sprzedał ją spamerom za 100 tys. dol. Sprawa jego toczy się w sądzie na Manhattanie i grozi mu za to nawet dwuletnia odsiadka w więzieniu.
Odpowiedzią obrońców czystości sieci na atak spamerów było między innymi stworzenie ich listy, zwanej Rokso (Register of Known Spam Operators), na której znalazł się niedawno pierwszy Polak, tajemniczy mieszkaniec Katowic o ksywie Tubul. Lista ta służy dostawcom usług internetowych jako podstawa eliminowania figurujących na niej spamerów. Sama lista, zawierająca jedynie ok. 200 nazwisk, nie na wiele by się przydała, gdyż spamerzy powszechnie fałszują swe adresy zwrotne, a ostatnio zaczęli stosować także metody hakerskie, włamując się do obcych komputerów i wykorzystując je jako "zombie" rozsyłające reklamowe maile bez wiedzy prawowitych właścicieli.
Główną linię obrony stanowią więc filtry, coraz bardziej wyrafinowane i skuteczne. Dość łatwo jest wychwycić ze strumienia e-maili te, które zawierają np. słowo porno i skierować je automatycznie na elektroniczne wysypisko śmieci. Takie filtry dają się jednak łatwo oszukać poprzez zastosowanie prostej sztuczki, polegającej na wprowadzeniu do kluczowych słów błędów ortograficznych lub bezsensownych wtrętów. Bardziej zaawansowane filtry, takie jak Brightmail, MailJail czy darmowy SpamAssassin, to skomplikowane programy logiczne posługujące się setkami reguł i korzystające z najnowszych postępów sztucznej inteligencji.
Do obrony przed spamem włączyli się także ustawodawcy – w USA istnieje od niedawna ustawa (nazwana CAN SPAM), na podstawie której prokuratura prowadzi już kilkadziesiąt dochodzeń. Spamu jako takiego nie można zakazać z uwagi na brak precyzyjnej jego definicji oraz wolność słowa. Zakazane jest jednak stosowanie oszukańczych praktyk – takich właśnie jak fałszywe adresy zwrotne, reklamowanie nieskutecznych i nielegalnych leków czy też handel kradzionymi listami adresowymi.
Generalnie jednak zamulenie sieci nie zmniejszyło się pomimo wprowadzenia nowego amerykańskiego ustawodawstwa. W grudniu sędzia sądu federalnego w stanie Iowa zasądził na rzecz lokalnego dostawcy usług internetowych odszkodowanie w wysokości miliarda dolarów (których nigdy nie ujrzy), zaś w styczniu kalifornijski spamer, niejaki Levon Gillespie, skazany został na grzywnę 1,4 mln dol. – po czym znikł, uciekając za granicę. Spam tymczasem kwitnie i jego udział w mailowej korespondencji wzrósł w styczniu, według oszacowań, do 80 proc.
Żarłoczna barakuda
Administrator sieci jednej z amerykańskich uczelni zainstalował na bramce serwera pocztowego barakudę (a dokładnie Barracuda Spam Firewall 200), która żarłocznie rzuca się na spam. Ma nań taki apetyt, że co pewien czas trzeba wydzierać jej z pyska (czyli z listy e-maili poddanych kwarantannie) jakieś ważne przesyłki. W sumie jednak skrzynka pocztowa zaczęła wyglądać zupełnie dobrze. Barakuda, która może skontrolować 10 mln maili dziennie, to ostatni krzyk techniki. Aby dostać się do skrzynki, listy muszą teraz przejść przez 10 linii obrony i udowodnić, że nie pochodzą od znanych spamerów, nie są zarażone wirusami i nie zawierają podejrzanej kombinacji słów takich jak viagra, okazja, darmowy, itp.
Czy spamerzy wymyślą teraz jakiegoś rekina, który pożre barakudę? Oczywiście, groźba taka istnieje. Walka ze spamem żywo przypomina walkę z rakiem. Jednym ze skuteczniejszych sposobów zabicia nowotworu jest zablokowanie dopływu do niego krwi niosącej pożywienie. A krew spamu to pieniądze i dopiero wtedy zwiędnie, gdy stanie się nieopłacalny. Jak to osiągnąć? Jednym z pomysłów jest spowodowanie, by wysłanie maila na każdy adres trwało na przykład 10 sekund. Nie przeszkodziłoby to specjalnie w zwykłej korespondencji, natomiast spamerom uniemożliwiłoby wysyłanie za jednym zamachem milionów maili. Do tego potrzebne jest jednak globalne porozumienie wszystkich producentów programów obsługujących pocztę elektroniczną. Czy się dogadają? Wcześniej czy później muszą w tej sprawie coś postanowić, jeśli chcą uchronić świat przed spamową lawiną.
Pierwszy udokumentowany przypadek spamerstwa odnotowany został w 1978 r., kiedy niejaki Gary Thuerk, szef marketingu w Digital Equipment Corp., postanowił posłużyć się Arpanetem (ang. Advanced Research Projects Agency Network) do zareklamowania nowego komputera swej firmy. Były to pionierskie czasy Internetu, którym posługiwało się zaledwie parę tysięcy wtajemniczonych. Thuerk chciał wysłać zaproszenie na pokaz nowego produktu do 600 członków Arpanetu na Zachodnim Wybrzeżu USA i gdy się zabrał do dzieła, doznał olśnienia – zamiast słać osobny e-mail do każdego z nich, można przecież wysłać to zaproszenie do wszystkich jednocześnie. Reszta, jak powiadają, jest historią i sam Thuerk, dziś zatrudniony w Hewlett-Packard, chętnie by się zapewne zrzekł swego w niej miejsca. Koledzy, którzy zwą go ojcem spamu, sugerują żartobliwie, by zmienił nazwisko i przyłączył się do prowadzonego przez FBI programu ochrony świadków koronnych.
Zanim jednak spam zyskał złą sławę, upłynęło parę lat i wątpliwy honor pionierów komercjalizacji Internetu spłynął na parę prawników z Arizony – Laurence’a Cantera i Marthę Siegel, którym 2 kwietnia 1994 r. udało się przedostać do ponad 6 tys. grup Usenetu (ogólnoświatowego systemu grup dyskusyjnych) i umieścić w nich reklamę swych usług imigracyjnych. Reakcja środowiska była taka, jakby Canter i Siegel wprowadzili świnię do salonu. Wśród internautów panowało jeszcze idealistyczne – i jak się okazuje naiwne – przekonanie, że Internet jest autonomiczną domeną, rodzajem globalnej społeczności pogardzającej komercjalizmem i przestrzegającej przyjętych w tym gronie zasad etycznych.
Na parę zuchwałych prawników przypuszczono elektroniczny atak, stosując miotacze płomieni (flaming) i rozmaite inne sztuczki z hakerskiego arsenału, które spowodowały zablokowanie ich skrzynki pocztowej i zmusiły dostawcę usług internetowych do chwilowego wyłączenia ich z sieci. Sukces ten był jednak problematyczny. Canter i Siegel nie wykazali skruchy, a co gorsza ich spamming odniósł komercyjny sukces. Na swej, prawie darmowej, reklamie zarobili ponoć około 100 tys. dol. i aby jeszcze bardziej zagrać na nosie swym krytykom, trzy lata później wydali książkę "Jak zrobić fortunę na Internecie", która stała się pierwszym podręcznikiem spamerów.
Sieciowa zaraza
Znów minęło parę lat. Z nadejściem WWW (World Wide Web) i przeglądarki Netscape Internet uległ radykalnej demokratyzacji. Nowi jego użytkownicy nie są już komputerowymi ekspertami lub hobbystami, lecz pospolitymi technologicznymi laikami, dla których Internet jest po prostu źródłem rozrywki i niezdrowych częstokroć podniet, dogodnym środkiem komunikacji i w coraz większym stopniu ogromnym globalnym domem towarowym. Jeśli chodzi o spam, to rzeczywistość przerosła najgorsze obawy wrogów Cantera i Siegel. Pojedyncze przypadki zamieniły się w strumień - w 2001 r. około 8 proc. e-maili stanowił spam, potem w rzekę (40 proc. w 2002 r.), a teraz w powódź.
Według ostatnich oszacowań z ok. 2 mld codziennych e-maili przesyłanych przez America Online (AOL), największego amerykańskiego dostawcę usług internetowych, 75–82 proc. to spam. Znaczna jego część jest wychwytywana przez skomplikowane filtry, ale reszcie udaje się jednak przez nie przedrzeć, uciec i zmylić pogoń. Nie brak głosów, że wkrótce spam nas zaleje i trzeba będzie znów zacząć korzystać z usług archaicznej zwykłej poczty.
Skąd ten pesymizm? Z realistycznej oceny ludzkiej natury. W 1968 r. ekolog Garrett Hardin opublikował w tygodniku "Science" swój słynny dziś esej zatytułowany "Tragedia wspólnego pastwiska", w którym przedstawił mechanizm nadużywania darmowych dóbr. W każdym społeczeństwie znajdą się ludzie, którzy na takie gminne pastwisko wygnają tyle swych krów, że nieuchronnie zamienią je w nieużytek. Internet jest takim darmowym pastwiskiem.
Wysłanie dziesięciu e-maili reklamujących pornografię czy niezawodny środek na porost włosów kosztuje praktycznie biorąc tyle samo co wysłanie miliona. Czemu więc nie wysłać miliona, a nawet miliarda? Większość odbiorców potraktuje spam jak natarczywą muchę i po prostu naciśnie klawisz "usuń", ale znajdzie się dość frajerów, którzy postanowią wypróbować reklamowany produkt. Trudno w to uwierzyć, ale są ludzie, do których reklama ta przemawia – gdyby ich nie było, spam zniknąłby z sieci. Dokładnie rzecz biorąc, pozytywny odzew na spam szacuje się na 0,02–0,03 proc. Wydaje się, że to mało, ale po pomnożeniu przez dziesiątki tysięcy klientów, którzy dają się na to nabrać, daje to wpływy rzędu setek tysięcy dolarów.
Co w tym złego? Czyż nie jest to dowód żywotności kapitalizmu, który premiuje przedsiębiorczość, nowatorstwo i nieokiełznaną chęć zarobku? Złe jest to, że gdyby pozostawić spamerom wolną rękę, już dziś nikt inny nie mógłby korzystać z tego wirtualnego pastwiska. Spam kosztuje gospodarkę amerykańską, według rozmaitych oszacowań, od 10 do 87 mld dol. rocznie. Większość tych strat wynika ze spadku produktywności wysoko wykwalifikowanych specjalistów, którzy codziennie muszą zajmować się tym problemem. Niekiedy też wśród odrzuconych przez automatyczne filtry przesyłek znaleźć się może jakiś ważny komunikat, który nie dociera do odbiorcy. Trwa więc nieustanna wojna pomiędzy spamerami i armią ich przeciwników. Pomiędzy wrogimi stronami toczy się nieprzerwany wyścig zbrojeń. Nie od rzeczy będzie nadmienić, że istnieje też cała rzesza firm specjalizujących się w produkcji różnego rodzaju programów antyspamowych, które wcale nie są zainteresowane eliminowaniem śmieci z sieci. To właśnie spam jest ich racją bytu.
Filtr na muł
Skuteczna inwazja wymaga dotarcia do maksymalnej liczby używanych adresów. Dokonać tego można na różne sposoby. Jedną z tradycyjnych technik jest tak zwany atak słownikowy – wybiera się konkretnego dostawcę usług internetowych, dajmy na to wspomniany AOL, a następnie uruchamia specjalny program, który strzelając w ciemno wysyła miliony e-maili pod adresy np. adam@aol.com, adam1@aol.com, adam2@aol.com, itd. aż do zzz@aol.com, licząc na to, że niektóre będą prawdziwe. Adresy można też zebrać w sieci, wysyłając na polowanie tak zwanego pająka, czyli używając programu o nazwie webcollector, który pełza po sieci i wysyła "do swojego domu" wszystkie ciągi liter i numerów zawierających znak @. Jest w końcu jeszcze inna i prostsza metoda – kupienie prawdziwej listy adresowej. Jakiś czas temu, na przykład, niejaki Jason Smathers, 24-letni inżynier pracujący do czerwca zeszłego roku w AOL, ukradł listę liczącą 92 mln adresów klientów swego pracodawcy i sprzedał ją spamerom za 100 tys. dol. Sprawa jego toczy się w sądzie na Manhattanie i grozi mu za to nawet dwuletnia odsiadka w więzieniu.
Odpowiedzią obrońców czystości sieci na atak spamerów było między innymi stworzenie ich listy, zwanej Rokso (Register of Known Spam Operators), na której znalazł się niedawno pierwszy Polak, tajemniczy mieszkaniec Katowic o ksywie Tubul. Lista ta służy dostawcom usług internetowych jako podstawa eliminowania figurujących na niej spamerów. Sama lista, zawierająca jedynie ok. 200 nazwisk, nie na wiele by się przydała, gdyż spamerzy powszechnie fałszują swe adresy zwrotne, a ostatnio zaczęli stosować także metody hakerskie, włamując się do obcych komputerów i wykorzystując je jako "zombie" rozsyłające reklamowe maile bez wiedzy prawowitych właścicieli.
Główną linię obrony stanowią więc filtry, coraz bardziej wyrafinowane i skuteczne. Dość łatwo jest wychwycić ze strumienia e-maili te, które zawierają np. słowo porno i skierować je automatycznie na elektroniczne wysypisko śmieci. Takie filtry dają się jednak łatwo oszukać poprzez zastosowanie prostej sztuczki, polegającej na wprowadzeniu do kluczowych słów błędów ortograficznych lub bezsensownych wtrętów. Bardziej zaawansowane filtry, takie jak Brightmail, MailJail czy darmowy SpamAssassin, to skomplikowane programy logiczne posługujące się setkami reguł i korzystające z najnowszych postępów sztucznej inteligencji.
Do obrony przed spamem włączyli się także ustawodawcy – w USA istnieje od niedawna ustawa (nazwana CAN SPAM), na podstawie której prokuratura prowadzi już kilkadziesiąt dochodzeń. Spamu jako takiego nie można zakazać z uwagi na brak precyzyjnej jego definicji oraz wolność słowa. Zakazane jest jednak stosowanie oszukańczych praktyk – takich właśnie jak fałszywe adresy zwrotne, reklamowanie nieskutecznych i nielegalnych leków czy też handel kradzionymi listami adresowymi.
Generalnie jednak zamulenie sieci nie zmniejszyło się pomimo wprowadzenia nowego amerykańskiego ustawodawstwa. W grudniu sędzia sądu federalnego w stanie Iowa zasądził na rzecz lokalnego dostawcy usług internetowych odszkodowanie w wysokości miliarda dolarów (których nigdy nie ujrzy), zaś w styczniu kalifornijski spamer, niejaki Levon Gillespie, skazany został na grzywnę 1,4 mln dol. – po czym znikł, uciekając za granicę. Spam tymczasem kwitnie i jego udział w mailowej korespondencji wzrósł w styczniu, według oszacowań, do 80 proc.
Żarłoczna barakuda
Administrator sieci jednej z amerykańskich uczelni zainstalował na bramce serwera pocztowego barakudę (a dokładnie Barracuda Spam Firewall 200), która żarłocznie rzuca się na spam. Ma nań taki apetyt, że co pewien czas trzeba wydzierać jej z pyska (czyli z listy e-maili poddanych kwarantannie) jakieś ważne przesyłki. W sumie jednak skrzynka pocztowa zaczęła wyglądać zupełnie dobrze. Barakuda, która może skontrolować 10 mln maili dziennie, to ostatni krzyk techniki. Aby dostać się do skrzynki, listy muszą teraz przejść przez 10 linii obrony i udowodnić, że nie pochodzą od znanych spamerów, nie są zarażone wirusami i nie zawierają podejrzanej kombinacji słów takich jak viagra, okazja, darmowy, itp.
Czy spamerzy wymyślą teraz jakiegoś rekina, który pożre barakudę? Oczywiście, groźba taka istnieje. Walka ze spamem żywo przypomina walkę z rakiem. Jednym ze skuteczniejszych sposobów zabicia nowotworu jest zablokowanie dopływu do niego krwi niosącej pożywienie. A krew spamu to pieniądze i dopiero wtedy zwiędnie, gdy stanie się nieopłacalny. Jak to osiągnąć? Jednym z pomysłów jest spowodowanie, by wysłanie maila na każdy adres trwało na przykład 10 sekund. Nie przeszkodziłoby to specjalnie w zwykłej korespondencji, natomiast spamerom uniemożliwiłoby wysyłanie za jednym zamachem milionów maili. Do tego potrzebne jest jednak globalne porozumienie wszystkich producentów programów obsługujących pocztę elektroniczną. Czy się dogadają? Wcześniej czy później muszą w tej sprawie coś postanowić, jeśli chcą uchronić świat przed spamową lawiną.
Krzysztof Szymborski "Polityka"
Komentarze
|