Muzyka Recenzje Miles Davis, Kielce, festiwal, Jakob Bro Trio, Naxos, Electro Acoustic Beat Session, Gregoire MaretKielce Muzyka
Wys�ano dnia 29-09-2015 o godz. 12:04:49 przez grolecki 11639
Wys�ano dnia 29-09-2015 o godz. 12:04:49 przez grolecki 11639
Piękny tegoroczny Memorial to Miles zazgrzytał nam w zębach dysonansem przesłań. Bohaterowie byli, ale nieplanowani. Mistrzowie potwierdzali, ale dyskretnie. Dźwięków? Zatrzęsienie, ale sam Miles Davis mógłby schłodzić niektóre w stylu, którym schłodził Wyntona Marsalisa – „get the f*** off the stage!”. |
Otwierające 14. edycję festiwalu Electro-Acoustic Beat Session to siedmiu radosnych chłopaków z Wrocławia, którzy polerują winyle papierem ściernym; z dużym szacunkiem, bez większych kompleksów. Ich pulsujące granie, to widać, produkuje sala prób, kłęby drużynowej energii.
- Jesteśmy hiphopowcami. – podkreślił zainstalowany w centrum sceny Marek Pędziwiatr, klawiszujący lider zespołu. Po lewej stronie skreczował Spisek Jednego – producent, DJ i Charon przewożący duszyczki z brzegu jazzowego na rapowy. Dystans, wbrew pozorom, nie jest aż tak odległy. Wbeate w uliczny mural „Blue in green”, szkice hiszpańskie i echa „Bitches Brew” zabrzmiały naturalne – wiecznie poszukujący Miles odnajduje się w każdym towarzystwie. EABS jest paczką drogich fajek na jego biurku – upaja w trakcie, znika po fakcie. Potrzeba rekonstrukcji zdarzeń każe odpalić kolejnego. I jeszcze jednego. To dowód na dużą klasę tej muzyki i na pewną jej ułomność. Złote karabiny maszynowe, cukierasy sobotniego występu, były mordercze – tu pokłony dla saksofonu Olafa Węgra - ale czy wywołały w słuchaczu emocję inną niż tupający podziw? Owszem, parafrazując Kazimierza Dejmka, przyznać można, że muzyka jest do słuchania tak, jak supa do drania. Zwłaszcza wirtuozerska. Prowadzący imprezę Leszek Ślusarski słusznie jednak podkreślał siłę pauzy, która bywa potężniejsza niż dźwięk. To wtedy zasłyszane „coś” rośnie w nas i maluje autoportret. Łazi za człowiekiem, jak kamyk w bucie. EABS, miejmy nadzieję, połazi jeszcze nie raz. Było zawodowo.
Koncert Jakob Bro Trio stanowił zderzeniem ze światem, w którym widownia bywa głośniejsza niż scena. Perfidne zagrania duńskiego gitarzysty – kiedyś pracownika wielkich, dziś autora solowej płyty „Gefion” – wychodzą spomiędzy kołdry i poduszki. Niedodźwięki jakieś, zamilknięcia, urwania. Ta muzyka się wyłania, a nie zaczyna. Zanika, a nie kończy. Bro, nieustannie pochylony nad panelem efektów, przypominał chemika poszukującego proporcji idealnej. Obok niego fantastyczny Joey Baron, co właściwie zaserwował ten występ na samych talerzach; instrumencie ogranym w stylu bębnopodobnym, bliższym branży jubilerskiej, nie rytmicznej. Stąpający kontrabasem nowojorczyk Thomas Morgan dociskał kolejne dźwięki z wyrachowaniem starego lalkarza; jakby nazbierało mu się dużo więcej niż 34 lata. Efekt? Chyba najpiękniejszy moment tegorocznej edycji, wykończony zaskakującym „Love me tender” Elvisa. Dziki wrzask jednego z widzów po każdym zakończonym utworze podpowiada, że albo Kielce muszą zmienić godziny otwarcia monopoli albo jest u nas zapotrzebowanie na ten typ cichego mistrzostwa, szydełkowania jazzem. Bro zostawia słuchacza z poczuciem kreatywnego niedosytu. Podczas powrotu do domu bisujemy jego koncert na własną rękę.
Firmowana przez Milo Kurtisa orkiestra Naxos to z kolei planeta ścierających się żywiołów. Kamil Siciak, uznany perkusista Rzeszów Klezmer Band, potłukł biedne gary w sposób iście punkowy. Poszedł za nim szarpiący elektryka, oud i saz Mateusz Szemraj – on też tratował kolejne takty orientu z subtelnością Joe Satrianiego. Wschodni klimat budowały półkrwi Jemenka Rasm Al-Mashan (śpiew) i Lena Romul (saksofon). Obie od panów znamienitsze, świetne po prostu, echo muzyki świata Dona Cherry’ego – jednego z wielkich idoli Milo Kurtisa. Nad spójnością całości czuwały aranże Kostka Joriadisa i wędrujący po scenie Wielki Kapłan, który zapewnił, że uwielbia grać w Kielcach i jeszcze tu wróci. Będzie, z czym wracać, bo Naxos wydał właśnie swoją drugą płytę. Budzi skojarzenia z projektem Plant/Page i ich wspaniałym, koncertowym wydawnictwem „No Quarter”.
40-letni Gregoire Maret, największa gwiazda Memorial to Miles 2015, okazał się instrumentalistą totalnym. Zabijali go i uciekał, by samemu zabić i odciąć drogę ucieczki. Jego gra na chromatycznej harmonijce Suzuki o mrukliwej barwie zasługuje na najwyższe uznanie, szczery podziw i balkony w rankingach jazzowych magazynów. To nie ulega żadnej wątpliwości. Ten facet ma naprawdę wszystko – charyzmę, talent i pokorę. Ma wszystko, z wyjątkiem jednej rzeczy, której zmierzyć się nie da – umiaru. W tej materii przyćmił go fortepian Malcolma Braffa. Wystarczyło jedno, początkowe solo lewitujące nad Dużą Salą KCK-u aż po sam koniec koncertu. W punkt rozszalałe, zgrabnie połamane i, przede wszystkim, smutne. Wreszcie! Coś, co nie jest imponujące, ale najzwyczajniej w świecie smutne. Aż zżerać mogło melomańskie poczucie winy, że myśli zajmuje miniony klawisz, a nie, tu i teraz, historyczny wielobój Mareta.
Mimochodem zadaje on słuchaczowi dość ciekawe pytanie. Bardziej bierze cię kilka dmuchnięć harmonijki w temacie „Nocnego Kowboja” czy onieśmielający jazz Szwajcara? Muzyka czy muzyka? Odpowiedzi możemy szukać w Kielcach, przy Placu Moniuszki.
Grzegorz Rolecki
grolecki@wici.info
fot. Darek Skrzyniarz
- Jesteśmy hiphopowcami. – podkreślił zainstalowany w centrum sceny Marek Pędziwiatr, klawiszujący lider zespołu. Po lewej stronie skreczował Spisek Jednego – producent, DJ i Charon przewożący duszyczki z brzegu jazzowego na rapowy. Dystans, wbrew pozorom, nie jest aż tak odległy. Wbeate w uliczny mural „Blue in green”, szkice hiszpańskie i echa „Bitches Brew” zabrzmiały naturalne – wiecznie poszukujący Miles odnajduje się w każdym towarzystwie. EABS jest paczką drogich fajek na jego biurku – upaja w trakcie, znika po fakcie. Potrzeba rekonstrukcji zdarzeń każe odpalić kolejnego. I jeszcze jednego. To dowód na dużą klasę tej muzyki i na pewną jej ułomność. Złote karabiny maszynowe, cukierasy sobotniego występu, były mordercze – tu pokłony dla saksofonu Olafa Węgra - ale czy wywołały w słuchaczu emocję inną niż tupający podziw? Owszem, parafrazując Kazimierza Dejmka, przyznać można, że muzyka jest do słuchania tak, jak supa do drania. Zwłaszcza wirtuozerska. Prowadzący imprezę Leszek Ślusarski słusznie jednak podkreślał siłę pauzy, która bywa potężniejsza niż dźwięk. To wtedy zasłyszane „coś” rośnie w nas i maluje autoportret. Łazi za człowiekiem, jak kamyk w bucie. EABS, miejmy nadzieję, połazi jeszcze nie raz. Było zawodowo.
Koncert Jakob Bro Trio stanowił zderzeniem ze światem, w którym widownia bywa głośniejsza niż scena. Perfidne zagrania duńskiego gitarzysty – kiedyś pracownika wielkich, dziś autora solowej płyty „Gefion” – wychodzą spomiędzy kołdry i poduszki. Niedodźwięki jakieś, zamilknięcia, urwania. Ta muzyka się wyłania, a nie zaczyna. Zanika, a nie kończy. Bro, nieustannie pochylony nad panelem efektów, przypominał chemika poszukującego proporcji idealnej. Obok niego fantastyczny Joey Baron, co właściwie zaserwował ten występ na samych talerzach; instrumencie ogranym w stylu bębnopodobnym, bliższym branży jubilerskiej, nie rytmicznej. Stąpający kontrabasem nowojorczyk Thomas Morgan dociskał kolejne dźwięki z wyrachowaniem starego lalkarza; jakby nazbierało mu się dużo więcej niż 34 lata. Efekt? Chyba najpiękniejszy moment tegorocznej edycji, wykończony zaskakującym „Love me tender” Elvisa. Dziki wrzask jednego z widzów po każdym zakończonym utworze podpowiada, że albo Kielce muszą zmienić godziny otwarcia monopoli albo jest u nas zapotrzebowanie na ten typ cichego mistrzostwa, szydełkowania jazzem. Bro zostawia słuchacza z poczuciem kreatywnego niedosytu. Podczas powrotu do domu bisujemy jego koncert na własną rękę.
Firmowana przez Milo Kurtisa orkiestra Naxos to z kolei planeta ścierających się żywiołów. Kamil Siciak, uznany perkusista Rzeszów Klezmer Band, potłukł biedne gary w sposób iście punkowy. Poszedł za nim szarpiący elektryka, oud i saz Mateusz Szemraj – on też tratował kolejne takty orientu z subtelnością Joe Satrianiego. Wschodni klimat budowały półkrwi Jemenka Rasm Al-Mashan (śpiew) i Lena Romul (saksofon). Obie od panów znamienitsze, świetne po prostu, echo muzyki świata Dona Cherry’ego – jednego z wielkich idoli Milo Kurtisa. Nad spójnością całości czuwały aranże Kostka Joriadisa i wędrujący po scenie Wielki Kapłan, który zapewnił, że uwielbia grać w Kielcach i jeszcze tu wróci. Będzie, z czym wracać, bo Naxos wydał właśnie swoją drugą płytę. Budzi skojarzenia z projektem Plant/Page i ich wspaniałym, koncertowym wydawnictwem „No Quarter”.
40-letni Gregoire Maret, największa gwiazda Memorial to Miles 2015, okazał się instrumentalistą totalnym. Zabijali go i uciekał, by samemu zabić i odciąć drogę ucieczki. Jego gra na chromatycznej harmonijce Suzuki o mrukliwej barwie zasługuje na najwyższe uznanie, szczery podziw i balkony w rankingach jazzowych magazynów. To nie ulega żadnej wątpliwości. Ten facet ma naprawdę wszystko – charyzmę, talent i pokorę. Ma wszystko, z wyjątkiem jednej rzeczy, której zmierzyć się nie da – umiaru. W tej materii przyćmił go fortepian Malcolma Braffa. Wystarczyło jedno, początkowe solo lewitujące nad Dużą Salą KCK-u aż po sam koniec koncertu. W punkt rozszalałe, zgrabnie połamane i, przede wszystkim, smutne. Wreszcie! Coś, co nie jest imponujące, ale najzwyczajniej w świecie smutne. Aż zżerać mogło melomańskie poczucie winy, że myśli zajmuje miniony klawisz, a nie, tu i teraz, historyczny wielobój Mareta.
Mimochodem zadaje on słuchaczowi dość ciekawe pytanie. Bardziej bierze cię kilka dmuchnięć harmonijki w temacie „Nocnego Kowboja” czy onieśmielający jazz Szwajcara? Muzyka czy muzyka? Odpowiedzi możemy szukać w Kielcach, przy Placu Moniuszki.
Grzegorz Rolecki
grolecki@wici.info
fot. Darek Skrzyniarz
Komentarze |